Zawsze miałam duży kłopot z tym, żeby nazywać siebie reżyserką. Na pytanie, czym się zajmuję, zawsze udzielam wymijających odpowiedzi. Wydaje mi się, że to jest taki zawód, którego tak naprawdę nie wykonuje się. Trudno go określić, trudno powiedzieć, co nam jest potrzebne, żeby być reżyserem. Z Anną Jadowską, reżyserką „Dzikich róż”, filmu nagradzanego na zagranicznych festiwalach i nominowanego do tegorocznego Orła w kategorii reżyseria, rozmawia Ryszard Jaźwiński.

Jeszcze kilka miesięcy temu mogłaś mówić, że Twój ostatni film „Dzikie róże” jest doceniany i nagradzany za granicą, a w Polsce pozostaje raczej niezauważony. Teraz już chyba nie możesz tak powiedzieć. Sytuacja się zmieniła?

Tak, nawet bardzo! Szczególnie miło zaskoczyła mnie Złota Taśma - To nagroda Koła Piśmiennictwa Filmowego przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich dla najlepszego polskiego filmu wyświetlanego w kinach w 2017 roku. Jest to dla mnie ważna i cenna nagroda. Przyznają ją ludzie, którzy rzeczywiście znają się na kinie, od lat zajmują się nim, więc był to dla mnie bardzo ważny moment. Zazwyczaj tę nagrodę zdobywały filmy wcześniej docenione już na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Tym razem stało się inaczej i to było dla mnie spore zaskoczenie.

Trwa ładowanie wpisu

Niedługo później kolejny sukces i zarazem dowód uznania ze strony całego środowiska filmowego. Członkowie Polskiej Akademii Filmowej przyznali Ci nominację do tegorocznych Orłów. Wprawdzie to jedyna nominacja dla „Dzikich róż”, ale za to w bardzo prestiżowej kategorii: najlepsza reżyseria.

Mam poczucie, że to jest rzeczywiście wielkie wyróżnienie. Dla mnie ważne jest jednak też to, jaki wkład w ten film włożyła Marta Nieradkiewicz. Myślę, że jej rola i jako aktorki i człowieka była przy tym projekcje ogromna. Chciałabym podzielić się z nią tą nominacją, bo myślę, że bez Marty, bez jej wielkiego zaangażowania przekraczającego oczywiste zadania aktora na planie, nie byłoby tego filmu w takiej postaci, w jakiej zaistniał.

Warto zauważyć, że w tej samej kategorii nominowane są Agnieszka Holland i Kasia Adamik za „Pokot” oraz Piotr Domalewski, który za „Cichą noc” odebrał Złote Lwy w Gdyni. Jak czujesz się w tak doborowym gronie reżyserskim?

Szczerze mówiąc zawsze miałam duży kłopot z tym, żeby nazywać siebie reżyserką. Na pytanie, czym się zajmuję, zawsze udzielam wymijających odpowiedzi. Wydaje mi się, że to jest taki zawód, którego tak naprawdę nie wykonuje się. Trudno go określić, trudno powiedzieć, co nam jest potrzebne, żeby być reżyserem. Może teraz, po tej nominacji, coś mi się przestawi w głowie i zacznę mówić o sobie, że jednak jestem reżyserką. Bez ciągłego chrząkania i zastanawiania się, co ja takiego naprawdę robię w życiu.

Nie masz problemu z określeniem „reżyserka”? Niektóre autorki filmowe nie tolerują formy żeńskiej na określenie swojej profesji. Zdecydowanie wolą tę męską.

Nie, nie mam. Na pierwszy rzut oka widać, że jestem kobietą, więc reżyserką. To wszystko się sumuje.

Mówimy o aktualnych sukcesach „Dzikich róż” w Polsce, ale przecież wcześniej film zdobywał nagrody zagranicą. Gdzie i w jaki sposób został doceniony?

Najbardziej znaczący sukces „Dzikie róże” odniosły na Festiwalu Młodego Kina Wschodnioeuropejskiego w Cottbus. Tam zdobyliśmy Nagrodę Główną, a Marta Nieradkiewicz nagrodę za najlepszą rolę kobiecą. Dostaliśmy także Nagrodę Jury Ekumenicznego oraz Nagrodę FIPRESCI.

Rozbiliście więc bank! Zdobyliście w zasadzie wszystko, co było możliwe.

Tak. Była wprawdzie jeszcze nagroda za debiut, ale to przecież nie był mój debiut.

A potem sypnęło jeszcze kasą?

Potem była nagroda na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Sztokholmie – Stockholm Impact Award. I rzeczywiście oprócz statuetki wykonanej przez słynnego w świecie chińskiego artystę Ai Weiwei dostaliśmy jeszcze milion koron na realizację kolejnego filmu. Kwota brzmi może imponująco natomiast w przeliczeniu na naszą walutę to będzie około 500 tysięcy złotych. Festiwal będzie współfinansował mój kolejny projekt. Istnieje więc duża szansa, że jednak zrobię jeszcze w życiu jakiś film.

Po sukcesach „Dzikich róż” na pewno warto! Skąd właściwie te tytułowe „dzikie róże”? To wspomnienie z Twojego dzieciństwa

Tak. Wychowywałam się na wsi, gdzie była właśnie plantacja dzikiej róży. I zawsze chciałam zrobić coś, co będzie się z tymi różami wiązało. Mocno wpisało się w moja wewnętrzną mapę, bo z tak niezwykłym miejscem nigdy później nie spotkałam się w Polsce. Wróciłam więc trochę do tego krajobrazu. Zresztą w filmie jest więcej wspomnień z mojego dzieciństwa, między innymi pierwsza Komunia i przeżycia z nią związane. To są moje doświadczenia. Mówiłam już o nich w wywiadach i niestety przeczytałam potem w internecie parę szczególnych komentarzy na temat mojego stwierdzenia, że komunia jest traumatycznym przeżyciem dla dziecka. Najłagodniejszy był taki, że tę panią chyba szatan opętał.

A z czego wynikało to Twoje stwierdzenie? Masz niezbyt dobre wspomnienia związane z tą uroczystością?

Tak. Jak teraz to wspominam, wydaje mi się, że jest to zbyt silne przeżycie dla ośmioletniego dziecka. To dziwne poczucie, że musisz wypowiedzieć wszystkie swoje grzechy jakiemuś obcemu panu. A jeśli nawet nie wszystkie zdradzisz, nie wyspowiadasz się ze wszystkich swoich grzechów, to i tak Bóg wie, co zrobiłeś. I brak rzeczywistej opieki kogoś dorosłego przy przeprowadzeniu przez to wszystko. Istnieje tylko mocne sformatowanie tej uroczystości. W filmie jest też historia o wianku, dziewczynka ma wianek z prawdziwych kwiatków. To też mi się zdarzyło. Moja mama wpadła na pomysł, że zrobi mi wianek z prawdziwych stokrotek, a wszystkie moje koleżanki miały śliczne, plastikowe wianki ze sklepu…

I zazdrościłaś koleżankom tych plastikowych?

Oczywiście, że tak! Teraz myślę o tym zupełnie inaczej, natomiast wtedy było to strasznie obciachowe dla mnie, że mam te prawdziwe stokrotki na głowie.

Sama widzisz, jak wszystko zmienia się z wiekiem. Wątek komunii pojawia się w „Dzikich różach”, ale nie o tym jest ten film. To przede wszystkim film o młodej kobiecie.

Już nie takiej młodej. Myślę, że o takiej kobiecie, która wychodzi z młodości i wchodzi w pewną dojrzałość emocjonalną. O tym chciałam zrobić film. O takim budzeniu się do słuchania swojego własnego, wewnętrznego głosu. A także o braniu odpowiedzialności za własne czyny, ale też pozwoleniu sobie na popełnianie błędów i pójście własną, niezależną od nikogo drogą. Bohaterka filmu to kobieta, która jest zależna od matki. Szybko weszła w rodzinny system, ale różne kryzysowe sytuacje, które się jej w życiu wydarzają powodują, że zaczyna coraz lepiej siebie rozumieć i integrować się ze swoim własnym wnętrzem.

Jak wyglądała Twoja praca z Martą Nieradkiewicz? Znałyście się już dobrze, także z planu filmowego, ale sądzę, że tym razem obie postawiłyście sobie wyjątkowo wysokie wymagania.

Kiedy wspominam teraz tę pracę, a było to już dosyć dawno, bo zdjęcia miałyśmy dwa lata temu, to mam wrażenie, że nic lepszego nie mogło mi się w życiu przydarzyć. Ten poziom relacji, jaki mamy między sobą i to, że psychicznie jesteśmy do siebie troszeczkę podobne, że podobne rzeczy nam się podobają, to był dla nas obu ważny punkt wyjścia. Pewnych barier nie musiałyśmy już na planie pokonywać. A potem to odkrywanie różnych rzeczy, przekładanie na rzeczywistość w plenerze scen z Martą, które wcześniej istniały tylko na papierze, w scenariuszu. Miałam wrażenie, że to była czysta przyjemność. I jeśli zrobię jeszcze jakiś film, to chciałabym w takich właśnie warunkach pracować. I też z ludźmi takimi jak Marta, bo ona rzeczywiście nie ma w sobie barier. Jest bardzo ciekawa tego wszystkiego, co się z nią na planie zrobi, jest bardzo otwarta, a jednocześnie dużo z siebie daje, wiele proponuje i bardzo dużo też od siebie wymaga. A w związku z tym wymaga też od wszystkich ludzi, którzy są wokół niej na planie zgromadzeni.

Miałyście i trudne chwile na planie? W życiu głównej bohaterki skomplikowanych sytuacji na pewno nie brakuje.

Były i trudne dni na planie. Szczególnie te, kiedy kręciliśmy sceny na plantacji róż właśnie. To było pod Lądkiem Zdrojem, na otwartym stoku i było potwornie gorąco. A zdjęcia bardzo nam się przedłużały. Ważne dla filmu sceny spotkania Marty z młodym chłopakiem kręciliśmy szesnaście godzin. Marta była już naprawdę zmęczona i sama proponowałam, żeby kontynuować tę pracę innego dnia. Mówiła mi wtedy: „Ania, proszę, nie odpuszczaj mi!”. Nakręciliśmy więc wszystko do końca.

Efekt widać na ekranie. „Dzikie róże” to kolejny film fabularny z Twojego sporego już dorobku, ale pracowałaś też dla telewizji, robiłaś filmy dokumentalne. Wszystko zaczęło się na dobre od filmu „Teraz ja”? To za niego właśnie otrzymałaś nagrodę za debiut reżyserski na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

Tak naprawdę wszystko zaczęło się znacznie wcześniej od filmu „Dotknij mnie”, który zrobiłam wspólnie z Ewą Stankiewicz. To było trochę wyrwanie się przed szereg dlatego, że myśmy zrobiły go po trzecim roku szkoły filmowej, w czasie wakacji i zupełnie bez pieniędzy. Miałyśmy tylko kamerę i chętnych aktorów, których zaganiałyśmy przed kamerę bez scenariusza. A jednak to ten właśnie film wypchnął nas do przodu, bo dostał nagrodę w Konkursie Kina Niezależnego w Gdyni. Potem był jeszcze na Berlinale, zjeździł kawał świata i dzięki temu było mi łatwiej zadebiutować samodzielnie. Rzeczywiście „Teraz ja” jest moim pierwszym poważnym filmem. Sama też napisałam do niego scenariusz w Szkole Wajdy. To było bardzo ciekawe doświadczenie i wydaje mi się, że miałam wtedy w sobie wielką radość z robienia tego filmu. Teraz na pewno do wszystkiego podchodzę bardziej technicznie i formalnie. A chciałabym, może przy następnym projekcie, odnaleźć w sobie to, co towarzyszyło mi w pracy na planie „Teraz ja”. Tylko nie wiem czy to jest jeszcze możliwe...

Jakiś rodzaj beztroskiej spontaniczności?

Tak! Taki rodzaj spontaniczności i otwartości na możliwość szukania rozwiązań na planie. Teraz, pewnie przez pracę dla telewizji, stałam się bardziej zdyscyplinowana. Zdaję sobie przecież sprawę z tego, że dwadzieścia osób czeka na moją decyzję i nie mogę być artystką, która chowa się w trawie i rozmyśla o tym, co chce zrobić dalej. Czuję się mocno odpowiedzialna za wszystko, co dzieje się wokół mnie.

To na pewno czujesz się odpowiedzialna i za to, co dalej dzieje się z Twoimi filmami. Zdarzało się, że trafiałaś na swoje filmy kolportowane nielegalnie w sieci?

Sądzę, że część z moich filmów jest rozpowszechniana nielegalnie w internecie. Na pewno „Z miłości” można znaleźć na różnych stronach internetowych.

Ze względu na emocjonujący temat, bo opowiadasz o polskim przemyśle pornograficznym?

Podejrzewam, że tak. Ciekawe czy „Dzikie róże” tam trafiły? Nawet sama nie wiem, bo nie śledzę tych stron, ale oczywiście nie chciałabym, żeby moje filmy były w ten sposób oglądane.

To może warto byłoby śledzić i jeśli tak się dzieje, przeciwdziałać?

Sądzę, że warto. Muszę zapytać o to producenta i dystrybutora, oni na pewno będą wiedzieli więcej na ten temat. Myślę, że pilnują takich rzeczy, bo one wpływają przecież na to, jak wygląda dystrybucja naszych filmów.

Ponieważ jesteś reprezentantką kina autorskiego na pewno są to ważne dla Ciebie sprawy. Jak sądzisz, czy piractwo to wciąż w naszym kraju duży problem?

Myślę, że tak, bo kiedy jeżdżę z filmem „Dzikie róże” po Polsce to najczęściej podczas seansów spotykam ludzi w wieku około czterdziestu lat. Oczywiście w szczególności są to kobiety, bo je najbardziej zainteresuje tematyka mojego filmu. Wyobrażam więc sobie, że wszyscy młodsi widzowie ściągają filmy z internetu, siedzą sobie w domu i oglądają je na komputerze. Czego ja sama bardzo nie lubię, bo wiem, jak ogromna jest różnica między oglądaniem filmu na dużym ekranie w kinie, a na ekranie komputera. I mam tu na myśli nie tylko różnicę w wielkości ekranu, ale też rodzaj skupienia, obecność innych ludzi i świadomość udziału w pewnego rodzaju ceremonii. Takie poczucie może dać jedynie projekcja w sali kinowej i dlatego jest ona tak bardzo ważna.

A czy Tobie zdarzało się w przeszłości ściągać coś nielegalnie z sieci?

Ja nie jestem biegła w tych sprawach, więc zupełnie mnie to ominęło.

A może jesteś po prostu uczciwa?

Chyba tak, bo przecież mogłabym się wdrożyć. Kompletnie mnie to jednak nie interesuje.

Czy sądzisz, że jest jakaś skuteczna metoda na to, żeby dobra kultury docierały do odbiorców wyłącznie w sposób legalny i uczciwy?

Myślę, że tak, choć opresyjne metody chyba nie rozwiążą problemu. Raczej namawiałabym do tego, żeby uzmysłowić ludziom, jakie pożytki płyną z legalnego oglądania filmów, czy docierania do dzieł sztuki z legalnych źródeł. Natomiast opresyjne czy kryminalne traktowanie piractwa wydaje mi się nadużyciem.

Lubisz oglądać filmy w kinie, tam też chciałabyś pokazywać swoje autorskie filmy widzom. Do którego z nich wracasz z największym sentymentem, który wciąż chciałabyś prezentować publiczności?

Filmem , który ze spokojem ducha jestem w stanie wciąż oglądać, nawet z publicznością w sali kinowej, jest mój dokument „Trzy kobiety”. Może dlatego, że w nieco inny sposób jestem jego autorką. Na pewno nie kosztuje mnie to tyle nerwów, co oglądanie fabuły, w której odpowiadam za każdy drobiazg, każdy element składowy historii. Przy realizacji filmu fabularnego musiałam podejmować milion decyzji, natomiast w pracy przy dokumencie mam wrażenie, że po prostu towarzyszę ludziom.

Skąd wzięły się Twoje „Trzy kobiety”?

"Trzy kobiety” jest to historia dokumentalna, którą zrobiłam, gdy mieszkałam w Łodzi. Zresztą razem z Małgorzatą Szyłak, operatorką, która jest również autorką zdjęć do „Dzikich róż.” Mieszkałyśmy wspólnie także z producentką Agatą Golańską w centrum Łodzi. Chciałam zrobić coś, co pokaże tę naszą dzielnicę. I wpadłam na pomysł, żeby stworzyć portrety trzech kobiet w różnym wieku - nastolatki, matki z dziećmi i starszej pani. I to były te nasze trzy kobiety, które się nie znały, chociaż mieszkały obok siebie, mijały się w różnych marketach, na targach i w sklepach. A w tym obserwowaniu ich w różnych momentach życia można zauważyć cechy wspólne. To przekazywany przez pokolenia rodzaj pasywności, takiego łódzkiego podejścia do życia. To jest film, który lubię oglądać i zawsze jestem go ciekawa. Mam poczucie uczciwego podejścia do moich bohaterów, uczciwej pracy przy tym filmie. Obserwowałyśmy ich przez dwa lata stopniowo wiążąc się z nimi emocjonalnie.

Skończyło się Nagrodą Magicznej Godziny oraz wyróżnieniem Akademii Planete+ Doc na Festiwalu Docs Against Gravity w Warszawie. Jeśli masz tak dobre wspomnienia związane z dokumentem, to nie miałabyś ochoty wrócić do tej filmowej formy?

Chyba jednak nie. To był troszkę inny czas dla mnie. Teraz mam wrażenie, że czas pędzi i żeby go dogonić muszę wznieść się na zupełnie inną orbitę. Natomiast lubię to podejście dokumentalne w fabule i to mnie wciąż interesuje. Pisząc kolejne scenariusze nie układam ich struktury w klasyczny, fabularny sposób. Raczej podążam bardziej dokumentalnymi ścieżkami. Lubię zatrzymać się w momentach, które nie są najistotniejsze ze względów dramaturgicznych.

A skąd w Tobie tak silna potrzeba, by opowiadać we wszystkich filmach, w fabułach i w dokumentach o kobietach? Czy to jest cały czas potrzeba wyrażania siebie?

To jest bardzo trudne pytanie, nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Natomiast jeżeli sięgam po jakiś temat, to mam poczucie, że on musi jakoś ze mną rezonować. I jeżeli mi te iskry elektryczne przeskakują w głowie, to wtedy się za to biorę. I rzeczywiście zawsze bohaterkami stają się kobiety, ale nie jestem pewna, czy tak też będzie następnym i kolejnym razem. Natomiast w tym momencie wydaje mi się to istotne i ważne, żeby opowiadać o kobietach. Mam kilka nowych projektów i niech pomyślę… Nie ma tam żadnego mężczyzny w roli głównej, więc kolejny film też będzie o kobietach.

Masz już na nowy film milion koron, cokolwiek to znaczy, możesz więc zabierać się do pracy. O czym teraz chciałabyś nam opowiedzieć?

Mam taką historię, którą właśnie piszę, inspirowaną autentycznymi wydarzeniami z życia kobiety po sześćdziesiątce, położnej, która napadła na jeden z łódzkich banków. I sięgam po nią w taki właśnie dokumentalny sposób, nie opowiadając kryminalnej historii o napadzie na bank. Chcę raczej pokazać życie bohaterki i opowiedzieć o tym, czym ten napad był dla niej i co zmienił w jej życiu. W dodatku w nieco śmieszny, jak na moje możliwości sposób.

Czy pisząc scenariusz myślisz od razu o aktorce, która zagra główną rolę? Czy tak jest i teraz?

Nie, tym razem niestety tak nie jest. Natomiast pisząc „Dzikie róże” od samego początku wiedziałam, że to będzie rola dla Marty Nieradkiewicz. Bardzo mi to pomogło dlatego, że miałam poczucie obcowania z żywą materią. Od razu popchnęło mnie to na bardzo wyraźny i zdecydowany tor. Teraz jest mi trudniej pisać. Myślę, że gdybym miała od razu w głowie określony typ kobiety, o który mi chodzi, to byłoby prościej

Tym razem sytuacja jest też inna, bo sięgasz po zdecydowanie starszą bohaterkę.

Tak, lubię takie kobiety na ekranie. Myślę o tym filmie trochę jak o filmie Mike'a Leigh „Sekrety i kłamstwa”. To jest podobny rodzaj bohaterki. Kobiety około sześćdziesiątki w Polsce stają się niewidoczne, zamykają się w jednorodnym wizerunku. A ja chciałabym zburzyć porządek jej świata po to, aby ona mogła go odbudować na nowo.

Wspomniałaś o Mike'u Leigh. Czy to jest ten reżyser, który współcześnie inspiruje Cię najbardziej? Są też inni, ważni dla Ciebie?

Bardzo lubię kino Mike'a Leigh. Lubię też bardziej mroczne czy niepokojące filmy takich reżyserów jak Bruno Dumont, Urlich Seidl czy Michael Haneke.

Klimat ich filmów jest rzeczywiście znacznie bardzie niepokojący. Lubisz historie mocno zagęszczone psychologicznie?

Wierzę w to, że sytuacje kryzysowe w życiu, ale i filmy, które pokazują nam takie sytuacje pozwalają zaprojektować swoje emocje i przeżyć pewne rzeczy mocniej dojrzeć do pewnych rzeczy. Lubię oglądać filmy, które w jakiś sposób mnie budują, zadają mi trudne pytania, jakich sama bym sobie nigdy nie postawiła.

Po tym co powiedziałaś z tym większą ciekawością czekam na Twój nowy film. Na razie wciąż podróżujesz po świecie z „Dzikimi różami”?

Tak, film pokazywany jest na kolejnych festiwalach filmowych. Aktualnie w Glasgow, w marcu będzie na festiwalu w Wiedniu i w Bergamo we Włoszech, potem w Kairze, także jeździ cały czas po świecie. A ja jadę do Berlina rozmawiać o nowym projekcie...

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wolą twórców.