Filmowy portret premiera jest fantazmatem zbudowanym z mitów i faktów. To, co do niego nie pasuje, zostało przemilczane.
Magazyn DGP, 26.01.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Pierwszy rzut oka na okładkę książki Anthony'ego McCartena „Czas mroku” wystarcza, by rozpoznać jej bohatera: elegancko ubrany, łysiejący mężczyzna, z wydatnym brzuchem, podwójnym podbródkiem, cygarem w zaciśniętych ustach. Jednak drugie spojrzenie wyprowadza z błędu: to nie Winston Churchill, ale Gary Oldman, wybitny aktor, który zagrał brytyjskiego premiera we wchodzącej właśnie na ekrany kin ekranizacji książki.
Nie jest to rodzimy pomysł – większość przekładów „Czasu mroku” ukazuje się na świecie równolegle z premierą filmu, a na okładkach zamieszczono promocyjne zdjęcia Oldmana. Popkultura wymieszana z historią do tego stopnia, że czasami trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Zresztą nowozelandzki pisarz i dramaturg McCarten pracował jednocześnie nad książką i nad scenariuszem filmu, z którego siłą rzeczy pewne wątki musiały wypaść. Fabuła obu skupia się zaś na pierwszych tygodniach rządów Churchilla – od objęcia urzędu do zakończonej sukcesem ewakuacji brytyjskich żołnierzy z Dunkierki. To wtedy, sugeruje McCarten, zniknął Churchill – polityk, a narodził się – mąż stanu.
Mobilizacja języka
W 2010 r. brytyjskie media donosiły, że Churchill trafił na muzyczne listy przebojów. Fragmenty jego wystąpień wykorzystała orkiestra Royal Air Force, nagrywając płytę z okazji 70. rocznicy bitwy o Anglię. To nie był debiut Winstona w notowaniach najlepiej sprzedających się płyt: krążek z jego przemówieniami trafił do zestawień już w 1965 r., krótko po jego śmierci.
Tak Anglicy kochają Churchilla. W 2002 r. w zorganizowanej przez BBC ankiecie uznali go za rodaka wszech czasów. Ale czym zapracował na status gwiazdy popkultury? Upraszczając i banalizując jego osiągnięcia, można powiedzieć: że pomógł ocalić świat przed zagładą. A także miał wszystko, czego spodziewamy się po popkulturowym superherosie: charakterystyczną sylwetkę, gadżety, które go identyfikują i określają (melonik, cygaro), inteligencję, dowcip, brawurę. I słowa. Bo historia pamięta Churchilla jako jednego z najwybitniejszych oratorów XX w. Do tego toposu odwołuje się również McCarten – w „Czasie mroku” kluczowymi punktami przemiany Winstona w wojennego bohatera są słynne mowy wygłaszane w Izbie Gmin podczas trwania kampanii francuskiej 1940 r. – „Krew, znój, łzy i pot”, „Będziemy bić się na plażach” oraz „Najwspanialsza godzina”.
Gdy dziś słucha się nagrań tych wystąpień, zaskakuje, jak spokojnym, chwilami wręcz beznamiętnym tonem były wygłaszane. Popkultura – zwłaszcza kino – przyzwyczaiły nas do wizerunku charyzmatycznych polityków, wkładających w swoje wystąpienia serce i emocje, żywo gestykulujących, popisujących się szkolonym głosem. Churchill za pulpitem mównicy nie grał żadnej roli. Wiedział, że jego słowa muszą wystarczyć. „Kiedy Winston Churchill umarł, powiedziano o nim, że w owych mrocznych chwilach 1940 r., kiedy Wielka Brytania stanęła sama oko w oko z potężnym przeciwnikiem, zmobilizował język angielski i posłał go w bój. Nie jest to jedynie zgrabna metafora. W tamtych długich dniach miał do dyspozycji tylko słowa” – pisze McCarten. I to one wystarczyły, by zagrzać do wojennego wysiłku Anglików.
Przyglądając się popkulturowemu wizerunkowi Churchilla, zobaczymy przede wszystkim człowieka, z którym łatwo się zidentyfikować. Owszem, pełnego dziwactw i słabości, czasem porywczego i traktującego swoich podwładnych bez szacunku. Ale te wady służą jedynie podkreślaniu jego zalet. Niezłomności i odwagi, przywiązania do tradycji i śmiałego spoglądania w przyszłość, małżeńskiej wierności i troski o rodzinę. I oczywiście nie ma większego znaczenia, które z tych cech są przekłamane, a które wyolbrzymione. Chodzi wyłącznie o to, by ekranowy Churchill był wzorem.
Pan od kultury
Polityczna kariera przyćmiła wszystkie inne aspekty jego życia, ale trzeba pamiętać, że Churchill był wpływowym i cenionym pisarzem, historykiem – za wojenne pamiętniki został w 1953 r. uhonorowany Literacką Nagrodą Nobla – oraz malarzem. Uwielbiał filmy i wcale nie stronił od kina popularnego: za ulubiony uważał dramat historyczny „Lady Hamilton” Alexandra Kordy. Widział go ponad 80 razy. Podziwiał zwłaszcza admirała Nelsona (granego przez Laurence'a Oliviera, ikonę angielskiego kina), deklarującego, że żaden pokój z Napoleonem nie jest możliwy. Podobno to Churchill, który przyjaźnił się z reżyserem, namówił go do nadania filmowi tak wyraźnego, propagandowego charakteru.
„Miał wielkie poczucie humoru i ironii. Przyszedł kiedyś do teatru, gdy grałem Otella w Londynie – wspominał w jednym z wywiadów Orson Welles. – Siedział w pierwszym rzędzie, słyszałem, jak coś mamrocze. Myślałem, że po prostu mówił do siebie, ale po spektaklu przyszedł do garderoby i zaczyna mówić: «Potężny, wielki, poważny senacie, Moi szlachetni i dobrzy panowie», a potem całą kwestię Otella, której nauczył się na pamięć, wliczając w to wszystkie cięcia tekstu, których dokonałem na potrzeby spektaklu”.
Jako bohater Churchill trafił do kina już ponad 80 lat temu. Po raz pierwszy w filmie „Royal Cavalcade” z 1935 r., nakręconym z okazji 25. rocznicy intronizacji Jerzego V – epizodyczną rolę przyszłego premiera zagrał szkocki aktor C.M. Hallard. Przez długie lata Winston pojawiał się na ekranach kin jako postać drugoplanowa, najczęściej w filmach przybliżających wydarzenia II wojny światowej. Chętniej zresztą pokazywała go propaganda sowiecka (tam etatowym Churchillem był Wiktor Stanicyn), a nawet – w odpowiednio ponurych barwach – hitlerowska. Było też przynajmniej dwóch polskich Churchillów: w „Sekrecie Enigmy” (1979) grał go Józef Zacharewicz, a w „Katastrofie w Gibraltarze” (1984) – Włodzimierz Wiszniewski. Rzadko jednak premier był w filmach postacią pierwszoplanową. Godnym zapamiętania wyjątkiem była „Młodość Winstona” (1972) z Simonem Wardem, opisująca szkolne lata i początki kariery polityka.
Ostatnie 15 lat przyniosło jednak prawdziwy wysyp filmowych biografii Churchilla lub przynajmniej produkcji, w których jego postać odgrywa znaczącą rolę. Skoro Anglicy wciąż darzą go uwielbieniem i szacunkiem, zaczęły powstawać filmy opisujące różne etapy jego życia, choć większość z nich skupia się na okresie II wojny światowej. Rola premiera stała się także swoistym testem dla brytyjskich aktorów starszego pokolenia. Zazwyczaj wychodzą z tej próby obronną ręką: Albert Finney, Timothy Spall, Brendan Gleeson, Michael Gambon, Brian Cox, a nawet Amerykanin John Lithgow zbierali za swoje kreacje zasłużone pochwały i nagrody, bo każdemu z nich udało się nie tylko umiejętnie naśladować fizyczność polityka, lecz także oddać jego zmienne nastroje i skomplikowany charakter. Nominowana do Oscara wybitna rola Gary'ego Oldmana w „Czasie mroku” na razie wieńczy listę świetnych Churchillów, lecz zapewne nie zamyka jej definitywnie.
Wyciąć kontrowersje
Jest w „Czasie mroku” scena, w której Churchill wyciąga w stronę goniącego za nim fotografa dwa place ułożone w literę V. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że odwracając dłoń grzbietem w stronę dziennikarza, zamiast symbolu zwycięstwa pokazuje wulgarny gest. Na pierwsze strony gazet trafił więc premier sugerujący czytelnikom, żeby „się walili”. Poinstruowany przez doradców przyjmuje wyjaśnienia ze zrozumieniem i zakłopotaniem, lecz również – co fenomenalnie zagrał Oldman – cieniem satysfakcji, jakby ta niefortunna pomyłka była figlem spłatanym światu. Jak nie polubić takiego faceta?
Większość filmów pokazuje Churchilla w pozytywnym świetle. W końcu gdy odpowiednio przykroi się jego biografię, zrobi się z niego bohater całego narodu. Jego konserwatyzm jest więc zazwyczaj dobroduszny, a porywczość skontrowana z jednej strony polityczną odwagą, z drugiej – miłością do żony Clemmie. Rzadko przypomina się ciemne strony biografii Winstona, nie wspomina się jego polityki kolonialnej, raczej pomija się jego udział w przygotowaniach do bitwy pod Gallipoli, która miała się okazać jedną z największych brytyjskich klęsk podczas I wojny światowej. Churchill nie jest pokazywany jako człowiek pozbawiony słabości: filmowcy chętnie ogrywają jego próżność (choć przed wojną był bliski bankructwa, nie chciał rezygnować z butelki szampana do kolacji), skłonność do depresji, którą sam nazywał „czarnym psem”, trudny charakter. Ale to wszystko ma w oczach widzów uczynić go jeszcze bardziej ludzkim.
W rezultacie Churchill, jakiego znamy – a przynajmniej zna większość z nas – to kulturowy produkt, fantazmat zbudowany z faktów i legend, człowiek o wielu twarzach, z których żadna nie jest do końca prawdziwa. To znak czasów: popkultura jest dziś – obok mediów społecznościowych – podstawowym źródłem naszej wiedzy o świecie, polityce i historii. Tak jak z reguły wystarczają nam nagłówki tekstów, by wyrobić sobie zdanie o każdej sprawie, tak często mylimy filmy fabularne z dokumentalnymi (pomijając już oczywisty fakt, że te ostatnie również pokazują tylko wycinek rzeczywistości przefiltrowany przez wrażliwość i poglądy reżysera). Twórcy zresztą bardzo chętnie z tego korzystają, świadomie sprzedając nam jakąś wizję historii z nadzieją, że zaczniemy ją przyjmować jako obowiązującą wykładnię. Stąd np. w polskim kinie biorą się kolejne produkcje o żołnierzach wyklętych, starające się ugrać, ile się da na politycznej koniunkturze i patronacie władz. Ale po co Anglikom aż tylu Churchillów? Czy Winston jest bohaterem na czasy brexitu?
A może Clement Attlee?
Odpowiedź na to pytanie pewnie jest znacznie bardziej skomplikowana, zwłaszcza że kino zainteresowało się na dobre Churchillem, gdy nikomu się jeszcze nawet nie śniło, że Wielka Brytania zdecyduje w referendum o opuszczeniu Wspólnoty. Wydaje się więc raczej symbolem dawnej potęgi Zjednoczonego Królestwa, wspomnieniem o imperium, które dało odpór hitlerowskiej maszynie śmierci. Churchill, który Hitlera nienawidził i którym gardził, bardzo często przeciwstawiany jest politykom pokroju Neville'a Chamberlaina i lorda Halifaksa, którzy skłonni byli układać się z nazistami nawet za cenę utraty części afrykańskich kolonii (nie mówiąc już o spisaniu na straty Polski, Czechosłowacji i Francji).
Zdaniem niektórych angielskich krytyków Churchill nie powinien być jednak modelem dla postbrexitowej Wielkiej Brytanii: „Z pewnością jest miejsce, by uczcić strategiczne sukcesy, jakie Churchill odnosił w czasie II wojny światowej. Ale czy naprawdę musimy je czcić tak regularnie tuż przed brexitem? Znacznie bardziej na czasie byłoby pokazać błędy, jakie popełniał. To człowiek, który spędził wczesną polityczną karierę, tworząc obozy koncentracyjne w Afryce Subsaharyjskiej, wysyłał zbirów z oddziałów specjalnych do walki z irlandzkimi katolikami i postulował użycie broni chemicznej przeciwko kurdyjskim rebeliantom w Mezopotamii. To przywódca, który tak mocno trzymał się gnijących resztek imperium, że wzywał do zabicia Mahatmy Gandhiego” – perorował krytyk Richard Greenhill na łamach serwisu DMovies.
„Zapomnijcie o Churchillu, to Clement Attlee jest dziś wzorem”, pisał Adam Gopnik na łamach „New Yorkera”, podkreślając, że ówczesny przywódca Partii Pracy nie wahał się poprzeć konserwatysty w walce z Niemcami. To dzięki wsparciu laburzystów Churchill mógł śmielej przeciwstawić się planom negocjacji z Hitlerem, do czego namawiała go spora część torysów.
Paradoksalnie być może to dzięki temu wsparciu Churchill jest bohaterem dla (prawie) wszystkich Anglików. Polityk, który potrafił jednoczyć ludzi ponad podziałami. Konserwatysta, którego socjaliści popierali do końca wojny, choć on tego wsparcia odwzajemnić nie potrafił. Przywódca, który militarną klęskę wojsk brytyjskich pod Dunkierką przekuł w propagandowy sukces (nieprzypadkowo udana ewakuacja wojsk była tematem dwóch innych filmów w ubiegłym roku: „Dunkierki” Christophera Nolana oraz „Zwyczajnej dziewczyny” Lone Scherfig – Churchill się w nich co prawda nie pojawia, ale jego przemowy w obu odgrywają istotną rolę).
W czasie, gdy polityczni liderzy są słabi, gołosłowni i niegodni zaufania, szukamy choćby w popkulturze jakiegoś wzorca, do którego można się odwołać i w którym można znaleźć jakieś oparcie. Czy polskie kino mogłoby jakąś naukę z tego wyciągnąć? Jedyną postacią, która byłaby w stanie połączyć strony polsko-polskiego sporu, wydaje się Józef Piłsudski. Pod warunkiem że część widzów zapomni o jego PPS-owskiej młodości, a inni o zamachu majowym i Berezie Kartuskiej. Pierwsza przymiarka przed nami: na 26 października została zapowiedziana premiera „Legionów” Dariusza Gajewskiego. Tam jednak Piłsudski (grany przez Jana Frycza) nie będzie raczej postacią pierwszoplanową, a i rocznicowa okazja sugeruje, że jego wizerunek nie będzie tak wyrafinowany, jak popkulturowe portrety Churchilla.