W roku 1961 w Ameryce ukazała się kultowa powieść science fiction Roberta Heinleina „Obcy w obcym kraju”. To historia człowieka wychowanego przez Marsjan, który wraca na Ziemię i nie może się jej nadziwić. Pół wieku (z górką) później Arlie R. Hochschild napisała „Obcego we własnym kraju”. I trzymam kciuki, żeby ta książka też okryła się legendą. Bo na to absolutnie zasługuje.
Arlie Russell Hochschild, „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy”, tłum. Hanna Pustuła, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
To rzecz o próbie autentycznego przekroczenia murów empatii, które wyrosły między ludźmi. Hochschild sama siebie definiuje jako ucieleśnienie liberalnej Ameryki. Jest emerytowaną antropolożką z lewicowego uniwersytetu w Berkeley. Czyta „New York Timesa”, segreguje śmieci, stara się kupować żywność fair trade, jeździ na rowerze. Oczywiście głosuje na Demokratów i jest feministką wyczuloną na wszelkie formy rasizmu, seksizmu i homofobii.
Pięć lat temu zaczęła jeździć na Południe do Luizjany, stanu znajdującego się na szarym końcu statystyk dobrobytu mieszkańców Ameryki, a jednocześnie będącego bastionem Partii Herbacianej (libertariańskiego skrzydła Partii Republikańskiej). Na myśl o takich klimatach każdemu postępowemu demokracie otwiera się nóż w kieszeni.
Hochschild postanowiła to przełamać. Ale wymyśliła sobie bardzo konkretne zadanie. Swoje rozmowy z Amerykanami z głębokiego Południa koncentrowała na temacie ekologicznym. Zawęziła w ten sposób trochę pole badania wyznaczone dekadę temu przez Thomasa Franka, autora książki „Co z tym Kansas?”. Frank sformułował w niej tzw. wielki paradoks, wyrażający się w pytaniu, jak to możliwe, że mieszkańcy biedniejszych części Ameryki tak często popierają wolnorynkowych republikanów, choć sami w dużo większym stopniu niż liberałowie z Nowego Jorku albo San Francisco w codziennym życiu muszą polegać na zdobyczach amerykańskiego państwa opiekuńczego. Hochschild dostrzegła ów wielki paradoks w stosunku południowców do ochrony środowiska. Mieszkańcy Luizjany, jednego z najbardziej zanieczyszczonych stanów, aktywnie zwalczają proekologiczne regulacje federalne. Dlaczego to robią, skoro muszą potem łowić ryby w skażonych przez przemysł petrochemiczny rzekach? Czemu gotowi są zezwolić na rozwój wydobycia gazu łupkowego, choć w wyniku procesu szczelinowania niektórym domy zapadły się pod ziemię (dosłownie)?
Wnioski, do jakich dochodzi Hochschild, są ciekawe i wielowymiarowe. Nie będę więc psuł czytelnikowi zabawy i zdradzał ich już na tym etapie. Zamiast tego chciałbym zwrócić uwagę na pewien efekt uboczny metody przyjętej przez autorkę. Ona sama nazywa ją pokonywaniem murów empatii. Ja widzę tu nawiązanie do najlepszych tradycji pacyfistycznego i głęboko humanistycznego pisarstwa. Bo u Hochschild jest autentyczna próba faktycznego wysłuchania racji drugiej strony. Ale nie po to, by wyłapać w argumentacji słabe punkty i przypuścić efektowną kontrę. Antropolożka jest gotowa słuchać i usłyszeć. Brzmi to może banalnie, ale w dzisiejszej publicystyce politycznej, a nawet w nauce jest unikalne. Intelektualiści abdykowali bowiem ze swojej roli przekraczających podziały. Zmienili się w zadowolonych z siebie ideologów. Używając metafor wojennych (tak dziś częstych), można powiedzieć, że zajęli się dostarczaniem amunicji walczącym stronom, zamiast – jak to w historii czasem bywało – próbować odegrać rolę pacyfisty potępiającego używanie przemocy i dążenie do hegemonii. Choćby intelektualnej.