Miki kończy wkrótce 90 lat. Najsłynniejsza postać w dorobku Walta Disneya przeszła długą drogę – od zawadiackiego trampa do symbolu korporacyjnego kapitalizmu
Magazyn DGP 22.12 / Dziennik Gazeta Prawna
Kolejka najemnych robotników szukających pracy to nieoczywisty kadr na otwarcie komiksu dla dzieci. A w takiej właśnie kolejce stoją Miki oraz koń Horacy w albumie „Kawa Zombo” francuskiego rysownika i scenarzysty Régisa Loisela. Zostają odprawieni z kwitkiem i szybko przekonują się, że to nie jest przypadek: mają się ugiąć pod naciskiem lokalnego milionera, który na miejscu spokojnego osiedla planuje wybudować pole golfowe. Miki i Horacy, chcąc ocalić domy swoje i sąsiadów, muszą sile pieniądza przeciwstawić siłę rozumu i pięści.
Loisel (u nas znany m.in. ze świetnych serii „W poszukiwaniu ptaka czasu” i „Piotruś Pan”) składa uwielbianym zwierzakom przewrotny hołd. Miki jest w jego komiksie nie tyle everymanem, ile working class hero, bohaterem klasy robotniczej, niczym z piosenek amerykańskiego barda Woody’ego Guthriego. Kaczor Donald to abnegat, który wyniósł się poza miasto, a Goofy – pogrążony w depresji samotnik, ledwo wiążący koniec z końcem. Jednak francuski artysta nie rezygnuje z przygodowo-slapstickowej fabuły, ale intryga i humor służą mu za tło do zaskakująco przenikliwego – przynajmniej w kategoriach disnejowskiej rozrywki – społecznego komentarza. Przy okazji Loisel wraca ze swoim bohaterem do korzeni. Bo Miki nie zawsze był symbolem rozrywkowego potentata.
W przyszłym roku najsłynniejsza mysz świata skończy 90 lat. Więc przy okazji lektury albumu Loisela warto przyjrzeć się początkom jej – a właściwie jego, w końcu to samczyk – kariery.
Dwóch ojców Myszki
W 1928 r. 27-letni Walt Disney znalazł się w tarapatach. Wcześniej też nie opływał w luksusy, raczej starał się – najpierw pracując w reklamie, potem w animacji – przebić na rynku. Wreszcie, po blisko dekadzie pracy, udało mu się stworzyć coś, co odniosło sukces. Cykl kreskówek o króliku Oswaldzie zadebiutował we wrześniu 1927 r. i był pierwszym dziełem Disneya, które mogło z powodzeniem konkurować z innymi popularnymi seriami animowanymi wyświetlanymi wówczas na ekranach kin. Skąd więc tarapaty? Prawa do postaci Oswalda należały do studia Universal, które było dystrybutorem serii. Gdy po zrealizowaniu kilkunastu kreskówek Disney nie zgodził się na proponowane przez studio stawki, Universal przejął Oswalda, podkupił większość rysowników i animatorów pracujących dla Walta i ten – choć rezolutny królik był jego pomysłem – został z niczym.
To Oswaldowi zawdzięczamy więc przynajmniej dwie rzeczy, które dziś nierozerwalnie łączą się z imperium Walta Disneya. Po pierwsze, fanatyczną wręcz kontrolę nad prawami do postaci stworzonych (bądź wykupionych) przez jego studio. A po drugie – Myszkę Miki.
Po utracie Oswalda Disney bardzo potrzebował nowej koncepcji. Po latach opowiadał, że pomysł na nowego bohatera podsunęła mu mysz, która zalęgła się w jego biurze w Kansas City (gdzie zaczynał karierę). Prawda jest nieco bardziej prozaiczna: z pomocą przyszedł mu utalentowany rysownik i animator Ub Iwerks. Walt i Ub znali się od kilku lat. Razem próbowali rozkręcić biznes reklamowy, potem realizowali serię „Alice Comedies”, pioniersko łączącą animację ze zdjęciami żywych aktorów, wreszcie stworzyli Oswalda. Iwerks przy tworzeniu Mikiego wykorzystał jeden ze swoich starych szkiców, paroma kreskami zaokrąglił uszy, zmienił rysy twarzy animka. Tak z królika narodziła się mysz. „Zdecydowaliśmy, że Miki będzie miał wzrost kilkuletniego chłopca. Nie mógł być wielkości prawdziwej myszy, bo to powodowałoby problemy ze skalą. Widzowie to zaakceptowali. Choć wyglądał jak mysz, był postrzegany jako dziarski i odważny” – wspominał Iwerks po latach.
Początkowo Miki był bliski postaci, którą w swoim komiksie przywrócił Loisel. Był sympatycznym cwaniakiem, niestroniącym od awantury. Wciąż musiał walczyć z rozmaitymi czarnymi charakterami o serce ukochanej Minnie. Żył z dnia na dzień: „Gdy pierwszy raz spotkałem Mikiego, był tak biedny, że nie miał nawet butów” – żartował Disney. Wymyślając bohatera, wzorował się z jednej strony na Charliem Chaplinie i wykreowanej przez niego postaci trampa, z drugiej – na bohaterach przygodowego kina granych przez Douglasa Fairbanksa. Najwięcej miał jednak w sobie z samego Walta – nie wyłączając charakterystycznego dyszkantu. Disney przez wiele lat sam dubbingował ulubioną postać. Jednak graficznie Miki był już autorskim dziełem Uba Iwerksa.
Artysta, zainspirowany m.in. transatlantyckim lotem Charlesa Lindbergha, w dwa tygodnie narysował pierwszy film „Plane Crazy” – bijąc przy tym ówczesny rekord szybkości pracy animatora i tworząc ok. 700 rysunków dziennie. Testowe pokazy nie wypadły pomyślnie, Disney i Iwerks zaczęli więc pracę nad kolejną kreskówką. „Steamboat Willie” („Parowiec Willie”) powstał jako jedna z pierwszych animacji ze zsynchronizowaną ścieżką dźwiękową. Produkcja pochłonęła niemal całe fundusze studia – niespełna ośmiominutowy film kosztował ponad 15 tys. dol., podczas gdy w tamtych latach budżet krótkometrażowej animacji rzadko przekraczał 10 tys. – ale Disneyowi nadal nie było łatwo znaleźć chętnego dystrybutora. Kino dźwiękowe wciąż stawiało pierwsze kroki i dalekie było od doskonałości. Ryzyka podjął się niezależny promotor i agent prasowy Harry Reichenbach. Zagwarantował dwutygodniowe wyświetlanie kreskówki w nowojorskim kinie Colony, zapewnił filmowi i jego twórcy odpowiedni rozgłos. I tak 18 listopada 1928 r. Myszka Miki zadebiutował na wielkim ekranie, na dobre zmieniając historię kina.
„To pomysłowe dzieło, bardzo zabawne. Ryczy, kwili, piszczy i wydaje różne inne dźwięki, składające się na radosną całość” – entuzjazmował się krytyk „New York Timesa”. Notka o „Parowcu...” liczyła parę zdań, ale to wystarczyło. Film odniósł bezprecedensowy sukces, publiczność przychodziła do kina, by zobaczyć gwiżdżącą myszkę, a niekoniecznie pełnometrażowy film fabularny, do którego animacja była przecież dodatkiem.
Do tej pory „kreskówki sprawiały radość widzom, ale nie były specjalnie doceniane. Po prostu były wypełniaczem ekranowego czasu jako część kinowego programu, coś, co pokazywało się dzieciom. Ale żaden twórca się na nich nie wzbogacił, bo nikt nie był skłonny za nie płacić” – mówił legendarny krytyk Leonard Maltin w poświęconym Iwerksowi dokumencie „The Hand Behind the Mouse”. Po premierze „Parowca...” miało to na lata ulec zmianie, głównie za sprawą disnejowskiego imaginarium. Lecz zanim do tego doszło, ojcowie Mikiego zdążyli się poróżnić.
Droga do Oscarów
„Pomimo zbiorowego wysiłku całego studia przy produkcji «Steamboat Willie» w dziesiątkach wywiadów, których udzielił gazetom, Walt nigdy nie wspomniał o roli Iwerksa w stworzeniu Myszki Miki” – pisał biograf filmowca Marc Eliot. Egoizm Disneya wziął górę nad przyjaźnią. Wkrótce Iwerks porzucił pracę dla przyjaciela i założył własne studio. Realizowane przez niego kreskówki słynęły z surrealistycznego poczucia humoru, ekstrawagancji oraz błyskotliwych rozwiązań technicznych. Lecz nie były tym, czego mogła oczekiwać kinowa publiczność. Po dziesięciu latach Iwerks wrócił o koncernu Walta – już nie jako animator, ale pełen pomysłów racjonalizator i spec od efektów specjalnych. Ale Disney tymczasem zaczął budować swoje imperium bez Uba. A na dodatek w niespokojnych czasach zaczęło sprzyjać mu szczęście.
„Sukces Myszki Miki przypadł na okres światowego kryzysu ekonomicznego” – pisze Paweł Sitkiewicz w książce „Miki i myszy”. „Miało to duży wpływ na politykę Disneya, który tym razem – po latach marketingowych wpadek – doskonale wyczuł koniunkturę. Zdaniem historyków kina kreskówki z lat trzydziestych wykorzystywano jako lekarstwo na Wielki Kryzys, nazywany niekiedy «Dużym Złym Wilkiem» (oczywiście za filmem Disneya «Trzy małe świnki» z 1933 r). Liczono, że show-biznes pomoże przeczekać trudne czasy, lecząc uszczerbki na zdrowiu psychicznym. Jak na ironię, w latach największej beznadziei powstały najweselsze filmy rysunkowe tamtej epoki”. Na dodatek w 1930 r. wszedł w życie kodeks Haysa, zbiór konserwatywnych zasad, którymi mieli kierować się filmowcy, zakazujący m.in. pokazywania na ekranie nagości, nadmiernej przemocy, spożywania alkoholu, a nawet międzyrasowych małżeństw. Kreskówki mogły zapewnić bezpieczny eskapizm: nie były moralnie podejrzane, nadawały się jako rozrywka dla całych rodzin.
„Miki stał się jedną z największych gwiazd świata filmu. Większą niż Clark Gable czy Greta Garbo” – mówi Leonard Maltin. A do Myszki wkrótce zaczęli dołączać towarzysze: Pluto, Goofy, Kaczor Donald. Disney postawił także na nieco ambitniejszą, odważniejszą formalnie serię „Silly Symphonies”, w której pojawiały się m.in. animacje inspirowane muzyką czy klasycznymi baśniami. Choć nieznacznie mniej popularne wśród widzów, cieszyły się estymą krytyków i zgarniały dziesiątki nagród. W 1932 r., podczas piątej ceremonii rozdania Oscarów, po raz pierwszy przyznano statuetkę dla najlepszej krótkometrażowej animacji. Zdobył ją Walt Disney za „Kwiaty i drzewa” (z cyklu „Silly Symphonies”), który w tej samej kategorii miał jeszcze jedną nominację. Dodatkowo zdobył honorowego Oscara za stworzenie Myszki Miki. Trzy lata wcześniej był bliski bankructwa, teraz trafił na sam szczyt. I długo na nim pozostał: Oscary za swoje filmy zdobywał co roku do końca lat 30., a w późniejszych dekadach dołożył jeszcze kilka statuetek i niezliczone nominacje.
A do tego wszystkiego nie zabrakło głosów, że Walt Disney był jednym z tych, którzy ocalili amerykańską ekonomię w czasie Wielkiego Kryzysu.
Słońce dobrobytu
Miki, a w ślad za nim inni bohaterowie disneyowskiego imaginarium, szybko stał się przedmiotem pożądania, a Disney zorientował się, że udzielanie licencji na wykorzystanie wizerunku Myszki to złoty interes. W latach 30. animowany bohater stał się handlowym fenomenem. „Teraz aplauz dla Mikiego, Wielkiego Biznesmena, najlepszego sprzedawcy świata. Znajduje pracę bezrobotnym. Dźwiga firmy z bankructwa. Gdzie tylko przemknie, tu czy za morzem, słońce dobrobytu przebija zza chmur” – pisał z emfazą dziennikarz „New York Timesa” w 1935 r. Dziś trudno ocenić, ile w tej prasowej poezji szczerego zachwytu, a ile ironii, ale prawdą jest, że z Mikiego żył nie tylko jego twórca, lecz także dziesiątki firm produkujących i sprzedających gadżety, książki i komiksy o Mikim. W połowie lat 30. sprzedaż towarów z Myszką przynosiła ok. 600 tys. dol. zysku rocznie (równowartość dzisiejszych 10,5 mln dol.). I faktycznie Miki uratował kilka firm przed upadkiem, m.in. produkującą zegarki Ingersoll Watch Company (dziś część koncernu Timex).
Być może to był ten moment, w którym Miki przestał być postrzegany wyłącznie jako uwielbiany bohater kreskówek, a stał się symbolem kapitalizmu. I to jednym z najlepiej znanych. Gdy w latach 90. robiono badania rozpoznawalności marki, Mikiego rozpoznawało 97 proc. ankietowanych Amerykanów – więcej niż Świętego Mikołaja.
W jednym z odcinków animowanego serialu „South Park”, bezlitośnie szydzącego ze wszelkich popkulturowych mitów, Myszka Miki przedstawiony jest jako despotyczny szef koncernu Disneya, sadysta znęcający się nad pracownikami, straszący dziesięcioletnich chłopców dekapitacją za pomocą piły mechanicznej i myślący wyłącznie o wielomilionowych zyskach (w finale zaś zmienia się w ziejące ogniem monstrum i niszczy Detroit). The Walt Disney Company jest dziś jednym z najpotężniejszych graczy na rynku rozrywki i od lat wyłącznie rośnie w siłę, inkorporując kolejno studia animacji Pixar, LucasFilm (dzięki czemu studio zyskało prawa do realizacji kolejnych „Gwiezdnych wojen”) czy potężne wydawnictwo komiksowe Marvel. Ba, w 2006 r. udało mu się nawet odzyskać prawa do postaci królika Oswalda. Niedawno zaś za ponad 52 mld dol. wykupił prawa do filmowych i telewizyjnych produkcji studia 20th Century Fox (czyli m.in. cyklu „Obcy” i serialu „Simpsonowie”). Disney – niezależnie od wysokiej jakości rozrywki, którą wciąż dostarcza – jest postrzegany jako symbol korporacyjnego kapitalizmu. Gdyby naprawdę zarządzał nim Miki, być może nie byłby ziejącym ogniem tyranem, lecz z pewnością daleko byłoby mu do szlachetnego zawadiaki z komiksu Loisela.