Aktywowany przez polityków spór między Polską liberalną a solidarną posortował Polaków. Kwestie polityczne, gospodarcze czy obyczajowe są trwałą kością społecznej niezgody. Nadal toczy się walka o to, która ze stron osiągnie wyższość kulturową
Magazyn DGP 22.12 / Dziennik Gazeta Prawna
O kanon kulturowy toczy się odwieczna batalia. Jedni poddają go nieustannej krytyce, redefiniują znaczenie, dopisują nowe konteksty lub próbują go ożywić. Drudzy wyznają zasadę, że świętości tykać nie należy, i w myśl tej reguły dążą do zachowania go w semantycznej formalinie, broniąc przed szkodliwym wpływem nazbyt śmiałych interpretacji. Za to wszyscy chcieliby o nim decydować na wyłączność.
Po dojściu do władzy obecnej ekipy rządzącej walka postu z karnawałem w kulturowym ringu przestała być dżentelmeńską wymianą ciosów. Obie strony opuściły gardę i czekają na nokaut. Obserwatorzy potyczki ściskają kciuki za swoich faworytów. Są pośród nich czytelnicy Olgi Tokarczuk, którym nie wadzi jej krytyczna recenzja historycznej roli Polaków jako prześladowców Żydów. Są widzowie „Klątwy” Olivera Frljicia wyrozumiali dla koncepcji teatru mówiącego głośno i bardzo wprost na każdy temat, nawet tak niewygodny jak religijność na pokaz. Są również fani miejskich instalacji, którzy rozumieją, że współczesna sztuka może opuścić muzealne mury i – choćby pod postacią palmy w środku miasta albo tęczy pod kościołem – prowokować do dyskusji zamiast kazać milczeć tak jak podczas wystaw wybitnych dzieł sztuki przeznaczonych wyłącznie do pokornej kontemplacji. A z drugiej strony ringu skandują recytatorzy politycznie zaangażowanej poezji Jarosława Marka Rymkiewicza, znawcy tematyki żołnierzy wyklętych zaimportowanej hurtem do kin oraz na koszulki czy też miłośnicy kultu smoleńskiego, którym przypadł do gustu film Antoniego Krauzego albo deklaratywne malarstwo Zbigniewa Dowgiałły – na osi społecznej emocji zdecydowanie wychylone w prawą stronę.
Po wygranych przez PiS wyborach optyczną przewagę osiągają obrońcy kultury utożsamianej z pielęgnacją tradycji
Po wygranych przez PiS wyborach w tym ideowym starciu przynajmniej optyczną przewagę osiągają obrońcy kultury utożsamianej z pielęgnacją tradycji, oskarżani przez liberalne grona o bogoojczyźniane zadęcie. Fakt, czołowi decydenci zwycięskiego obozu nie kryją konserwatywnych predylekcji. Co i rusz uświetniają swoją obecnością doniosłe z punktu widzenia ich interesu politycznego wydarzenia kulturalne.
Lechia Nerka
Prezydent Andrzej Duda publicznie komplementował ekranizację życiorysu sierżanta Józefa Franczaka, mówiąc, że „Wyklęty” to film o ludziach, a nie o pomnikach. Głowa państwa była też obecna na premierze widowiska „Orzeł i Krzyż” w Murowanej Goślinie, podczas której 300 aktorów wcieliło się w ponad tysiąc historycznych postaci budujących przez wieki naszą państwowość. Z kolei nowy premier Mateusz Morawiecki razem z ministrem obrony narodowej Antonim Macierewiczem przyszli do Opery Narodowej posłuchać kantaty „Myśląc Ojczyzna” skomponowanej i wykonanej przez naszego obecnie najsłynniejszego jazzmana Włodka Pawlika z okazji fety 1050. rocznicy Chrztu Polski i w ramach przygotowań do warszawskiego szczytu NATO. Trudno wyrokować, jaka muzyka w duszy gra szefowi dyplomacji Witoldowi Waszczykowskiemu. Raczej nie inteligencki rock spod znaku Lecha Janerki, co w wywiadzie udzielonym niedawno DGP przyznał sam minister, śmiejąc się z siebie, że jeszcze do niedawna personalia znanego wokalisty kojarzyły mu się z nazwą bliżej nieokreślonego klubu sportowego Lechia Nerka. Ale po transferze środków z budżetu MSZ na dofinansowanie trasy po Wielkiej Brytanii zespołu Contra Mundum, który śpiewa o żołnierzach wyklętych, minister znowu podpadł opinii publicznej. I poszło nie tyle o prywatny gust Waszczykowskiego, ile o upolitycznianie sztuki. Dotację dla zespołu sławiącego modnych dzisiaj patriotów odebrano bowiem jako czytelny sygnał, jakie wartości w kulturze są obecnie faworyzowane przez rządzących.
Rywalizacji dwóch różnych podejść do mówienia o kulturze ton nadaje jej najważniejszy animator – prof. Piotr Gliński. Część środowiska twórców narzeka, że minister nie przyjmuje zaproszeń na ważne imprezy i nie widać go podczas prestiżowych premier kinowych czy teatralnych, co w elitarnych kręgach uchodzi za policzek wymierzony sztuce na wysokim poziomie. Nie jest jednak tajemnicą, że kulturalna wrażliwość wicepremiera Glińskiego sąsiaduje z tym, co asekuranckie, oswojone, lecz także nieeksponowane dotąd nadmiernie. Stąd lobbowanie za „Historią Roja” – pominiętą w programie ubiegłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – jako wizytówką oczekiwanego otwarcia kinematografii na tematykę polskiej martyrologii powojennej. Z drugiej strony minister nie kryje silnego przywiązania do tradycyjnych treści i formy. Nie mógł się nachwalić wystawienia w Łazienkach „Dziadów/Widm” w wykonaniu Polskiej Opery Królewskiej, czyniąc pokłon w stronę niekwestionowanych klasyków Mickiewicza i Moniuszki. Ale po obejrzeniu „Płatonowa” w krakowskim Starym Teatrze w reżyserii Konstantina Bogomołowa komentował spektakl z niesmakiem, narzekając na manieryczną konwencję bliską kabaretu, niestrawne monologi i nużące wykonanie.
Między ideologią a popkulturą
Po wygranych przez PiS wyborach zwłaszcza kino i teatr zaczęły się ideologicznie antagonizować. Obecna władza mówi głośno o potrzebie zmiany kursu w kinematografii i konieczności dowartościowania produkcji rugowanych z mainstreamu. Dostajemy więc żywoty wyklętych, a w coraz śmielszych planach są duże produkcje historyczne ze światową obsadą i w hollywoodzkim stylu. Podział wśród twórców jest ewidentny – jedni garną się do kręcenia filmów na polityczne zamówienie (vide „Smoleńsk”), drudzy dyplomatycznie milczą na temat swoich ambitnych planów, które nie mieszczą się w ramach narodowo-katolickiej narracji, jak powstający właśnie film Wojciecha Smarzowskiego o pedofilii wśród księży albo ciekawy projekt innego reżysera spopularyzowania wątku przymierza podhalańskich górali z nazistami.
Eksperci twierdzą, że prawdziwe podziały dopiero nas czekają, a polski film stanie się zakładnikiem zarówno twardej ideologii, jak i naiwnej popkultury. – Część ambitniejszych projektów będzie zapewne umierała w ciszy z braku dotacji. Jeśli będą powstawały, to na marginesie marginesów. Grozi nam kino robione według wzorców amerykańskich, czyli pompatyczne kino propagandowe, i być może komedie romantyczno-familijne z jasnym przesłaniem, że rodzina jest najważniejsza. Pierwszą ofiarą takiej polityki padną prawdopodobnie filmy opisujące współczesność z różnych, nie zawsze wygodnych dla władzy, perspektyw – przewiduje krytyk filmowy Tomasz Jopkiewicz.
Kiedy pytam, czy jakiś film pod patronatem dobrej zmiany zrobił na nim wrażenie, wskazuje na „Wyklętego”, który mimo patosu i oczywistych intencji perswazyjnych odznaczał się stosunkowo przekonującym rysunkiem postaci i narracyjną sprawnością. Ale już poszukiwanie twórców otwarcie hołdujących konserwatywnym wartościom i zepchniętych do defensywy przez duże nazwiska zaprzyjaźnione z tak zwanym salonem jest dużo trudniejszym zadaniem. – Ciekawym reżyserem był Grzegorz Królikiewicz. On miał przynajmniej swoją osobistą wizję kina, owszem, ekstremalną, bo w jego filmach widoczna była doskonale z trudem przezwyciężana odraza do rodzaju ludzkiego. Z kolei Antoni Krauze chyba do dziś żałuje, że nakręcił jaskrawo propagandowy „Smoleńsk”, bo zostanie zapamiętany pewnie z powodu tego filmu, a nie z poprzednich dokonań, na przykład naprawdę udanego „Czarnego czwartku”. Za reżysera stawiającego serio kwestie moralne i oceniającego współczesność z katolickiej perspektywy mógłby uchodzić Krzysztof Zanussi, ale on od kilkunastu lat przeżywa niestety artystyczny kryzys – recenzuje Jopkiewicz.
O ile tematykę filmową da się przyporządkować każdej ze stron politycznej barykady, o tyle publiczność trudno pogrupować wedle takiego klucza. – Nie wiem, czy te podziały są aż tak jednoznaczne – zastanawia się Piotr Guszkowski, krytyk filmowy „Gazety Wyborczej”. – Wydaje mi się, że „Wołyń” zjednoczył publiczność, ponieważ Smarzowskiemu udało się połączyć zarówno naszych czytelników, jak i odbiorców prasy prawicowej. Jest też kino pokroju Patryka Vegi czy „Listów do M.”, które zbiera widzów od lewa do prawa. W ogóle trudno mówić o lewicującej publiczności, bo ona jednak stanowi – jakkolwiek to zabrzmi – margines społeczeństwa. Trudno jej przypisać określoną stylistykę, tak jak prawicy łatwo się przypisuje świętych i wyklętych. Chociaż, spoglądając na wyniki sprzedaży biletów, widać jak na dłoni, że to sformatowane kino słabo sobie radzi, bo ludzie nie chodzą na narodowe filmy. Być może cały ten podział jest więc jedynie stereotypem.
Teatr swój widzę prawicowy
Temat ideologicznego zawłaszczania kultury wcale nie jest faktem medialnym. W marcu 2015 r. redakcja „Frondy LUX” zorganizowała panel dyskusyjny pod hasłem: „Czy prawica przegrywa kulturę?”. Wnioski z dyskusji były takie, że to lewica ustala hierarchię ważności w kulturze, kategoryzuje ją, a w dodatku środowiska promujące kanon i tradycję nie mają zdolności do tworzenia silnych instytucji, które mogłyby stać się poważnymi graczami na rynku sztuki i renegocjować liberalno-lewicowy paradygmat.
O deficycie narracji prawicowej w teatrze pisała trzy lata temu w eseju „Na ziemi jałowej” obecna wiceminister kultury Wanda Zwinogrodzka. Autorka narzekała, że pojęcie teatru prawicowego jest właściwie nieobecne w krytyce i nie bardzo wiadomo, jakie atrybuty można by mu przypisać. Puenta okazała się ponura: „Środowiska konserwatywne kulturę postrzegają z gruntu odmiennie niż misjonarze »nowego wspaniałego świata«. Widzą w niej skarbnicę doświadczeń poprzednich pokoleń, cenne dziedzictwo, które należy wykorzystywać do rozwiązywania aktualnych problemów, bo uzupełnia ono naszą ograniczoną i niedoskonałą wiedzę o ludzkiej kondycji. Kultura nie jest więc obszarem niszczenia tradycyjnych wzorów i propagowania nowych, ale terenem konfrontowania dzisiejszych obserwacji z ustaleniami poczynionymi w przeszłości”. Recepta Zwinogrodzkiej na zahamowanie tego trendu brzmiała tak: powstrzymać lewicowe stepowanie po prawicowej wyjałowionej glebie, na której nic nie może wyrosnąć.
Istnieją jednak konserwatywne sceny, jak choćby tarnowski Teatr Nie Teraz z ponad 35-letnim stażem, który istnieje po to, aby nieść „przesłanie, Dobrą Nowinę i Prawdę”. I absolutnie nie wypiera się ani Boga, ani tradycji. Uważa wręcz, że to dzisiejsza sztuka powinna się do tych wyższych wartości dostosować, a nie odwrotnie. – Od zawsze uważam, że protestowanie przeciwko złu w formie, jaka miała miejsce pod Teatrem Powszechnym czy wcześniej pod Teatrem Starym, to raczej demonstracja słabości, swoistej rozpaczy ludzi skazywanych na jednostronny przekaz, na tylko jedną estetykę. Złemu dziełu można się skutecznie przeciwstawić, tylko tworząc dzieło dobre. Teatr Nie Teraz robi to od bardzo wielu lat. Jesteśmy obecni, gramy dziesiątki spektakli, ale działamy poza systemem, w prawdziwym undergroundzie. Czy jesteśmy jedyni? Może nie, ale drugiego podobnego zespołu z takim stażem i dorobkiem pewnie trudno byłoby znaleźć. To też pokazuje, jak bardzo sztandarowo i plakatowo wyglądał pluralizm w kulturze przez całe lata. W rzeczywistości był pustym frazesem – uważa Tomasz A. Żak, dyrektor TNT.
Kidnaping znaczeń
Głosy o supremacji i istnieniu jedynie sztuki o konotacjach liberalno-lewicowych zamilkły na chwilę przed pięcioma laty, kiedy Sebastian Cichocki i Łukasz Rondunda pokazali w Muzeum Sztuki Nowoczesnej wystawę prac o rodowodzie ewidentnie prawicowym, ale do tej pory funkcjonującym poza galeryjnym obiegiem. Wystawa „Nowa Sztuka Narodowa” pokazała publiczności zupełnie nieznane dzieła. Inspirując się śmiałą sztuką współczesną o charakterze konserwatywnym Zbigniewa Warpechowskiego czy Teresy Murak, kuratorzy zaprezentowali wzorzyste kwietne dywany wyplatane przez społeczność lokalną w Spycimierzu na coroczne procesje Bożego Ciała, makiety pomników smoleńskich czy komiksy o powstańcach. Do tego doszły prace plastyczne kibiców Legii Warszawa – murale i filmy ze stadionowych opraw.
– Desperacko szukaliśmy przykładów sztuki o charakterze konserwatywnym, próbując objąć wiele zjawisk, które wymykają się spod radaru instytucji sztuki współczesnej – wyjaśnia Cichocki. – Spotkała nas za to miażdżąca krytyka: od lewa do prawa. Lewicowi publicyści pisali, że przyprowadziliśmy konia trojańskiego do muzeum. Prawicowi z kolei zarzucali nam przywożenie paciorków z egzotycznej podróży, o której nie mamy zielonego pojęcia. Jednocześnie zainicjowaliśmy fascynującą debatę o konserwatywnej awangardzie. Prace Murak czy Warpechowskiego są dowodem na to, że możliwe jest robienie bardzo radykalnej sztuki o charakterze wręcz liturgicznym, jeśli nikt nie nadaje temu skandalizującego rozgłosu w mediach. Taka krytyczna sztuka, nawet w kontekście sakralnym, nikogo by nie oburzyła ani nie obraziła.
Sztuki wizualne nie rozpalają w Polsce społecznych emocji tak jak kino czy teatr, więc tutaj ideologiczne wektory nie są aż tak wyraźne. Współczesne obrazy, rzeźby czy instalacje, z uwagi na skomplikowany przekaz, zazwyczaj budzą opór niewprawionego odbiorcy. Z dwóch powodów. – Po pierwsze to efekt zaniechań w szkolnej edukacji. Od najmłodszych lat uczymy się obcować z klasycznymi formatami, np. z powieścią, które mają narrację, głównych bohaterów i posiadają puentę. Sztuka tak nie działa. W obszarze sztuk wizualnych częściej mamy także do czynienia z „kidnapingiem” znaczeń, kiedy ktoś wydobywa dzieło z innego kontekstu i stara się przypisać mu zupełnie inne, często skandalizujące treści – uważa Cichocki.
Polska muzyka podziału na lewicowość i prawicowość aż tak silnie nie eksponuje. Owszem, w folkowym nurcie można napatoczyć się na takie zespoły jak R.U.T.A. czy Hańba!, które głoszą lewicowe manifesty. Hip-hop natomiast jest – z pewnymi wyjątkami – bardziej prawicowy i konserwatywny w poglądach, o czym przekonał się raper donGURALesko, kiedy na swoim Facebooku zaapelował o empatię dla uchodźców i zalał go internetowy hejt. Ale muzyka mainstreamowa uprawia inną polemikę – jeszcze w czasach jarocińskich toczył się ostry spór o pryncypia między ulubieńcami mediów radiowo-telewizyjnych, którzy pisali przeboje i lansowali teledyski, a undergroundem odciętym od koncesjonowanych fruktów. Dziś to raczej przepychanka obrońców starych wartości z amatorami muzycznego kiczu. – U nas wspólnota odbiorców dobrej muzyki tworzy się głównie poprzez wysyłanie komunikatów negatywnych – twierdzi krytyk muzyczny Bartek Chaciński. – Koneserska publiczność, za którą uważają się słuchacze Trójki, jest przywiązana do kultu dobrze wykonanej piosenki z przekazem. Często odrzuca hip-hop, elektronikę i muzykę, która zakłada jakąkolwiek progresję. Ale ich inteligenckość w dzisiejszych czasach jest nie do odtworzenia, bo punktem odniesienia powoli przestaje być tylko Trójka, a są nimi głównie YouTube i Spotify czy podobne serwisy. Telewizja publiczna przygarnęła z kolei disco polo i płytki pop, budując w ten sposób swoje komercyjne i ideologiczne zaplecze obliczone na oglądalność. Kusi w ten sposób artystów mainstreamowych, którzy grają z ekranu elitom na nosie.
Estetyka jest – jak widać – kwestią dużo szerszą niż ideologiczny duopol. Jest formą odbierania sztuki, która ceni sobie autonomię. A kiedy ją traci – staje się krytyczna i emancypacyjna w swych roszczeniach, by osłonić się od polityki parawanem.