W świecie literatury z gatunku domestic noir małżeństwo jest polem bitwy, na którym nie gra się uczciwie – wszystkie chwyty są dozwolone
Magazyn DGP z 15 grudnia 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Nośny termin „domestic noir” (czyli w wolnym tłumaczeniu domowa bądź rodzinna literatura noir) powstał z potrzeby chwili. Popularna brytyjska pisarka Julia Crouch – ciekawe, że nietłumaczona dotąd na polski pomimo wielkiej popularności gatunku, który poniekąd wymyśliła – szukała sposobu na to, jak lapidarnie opisać tworzone przez siebie książki, ni to thrillery psychologiczne, ni to kryminały. W 2013 r. wpadła na pomysł, by określić je właśnie jako „domestic noir”. „W dużym skrócie: rozgrywają się przede wszystkim tam, gdzie się mieszka albo pracuje, bazują głównie (choć nie wyłącznie) na kobiecym doświadczeniu, skupiają się na związkach międzyludzkich, a jako podstawę biorą feministyczne przekonanie, że sfera rodzinno-domowa jest obszarem poważnych, a czasami niebezpiecznych wyzwań” – definiowała Crouch na blogu obszar swoich literackich zainteresowań.
Rok wcześniej Amerykanka Gillian Flynn wydała „Zaginioną dziewczynę”, rzuconą na tło gospodarczego krachu historię o ekscentrycznej grze o władzę w dysfunkcjonalnym (i lekko zdeklasowanym) małżeństwie. Była to trzecia powieść Flynn, ale pierwsza, która odniosła ogromny sukces. „Ostre przedmioty” i „Mroczny zakątek”, jej wcześniejsze książki, nie są literacko słabsze od „Zaginionej dziewczyny” i podobnie jak ona eksplorują – niejednokrotnie w duchu radykalnej satyry – raczej ciemne aspekty ludzkiej natury.
Autorka, sama próbując zrozumieć, co się właściwie stało, doszła do wniosku, że w porównaniu z poprzednimi tekstami zmieniła tylko jeden parametr: zrezygnowała z protagonistów (a ściślej – protagonistek) samotnie walczących z losem, stawiając w zamian na małżeński dwugłos. Była to genialna intuicja.
Kula zawsze trafia
Okazało się, że abstrakcyjna idea harmonijnego małżeństwa wciąż leży w samym centrum pozytywnej ideologii kapitalizmu. I że jest ogarnięta poważnym, wielowymiarowym kryzysem, który ktoś nagle wyartykułował nie w naukowym tekście, nie w eseju w elitarnym czasopiśmie, ale w rewelacyjnie napisanej i skomponowanej powieści pop. Poza tym ludzie lubią patrzeć na ziemski upadek figur z mitów, zwłaszcza jeśli towarzyszy tej obserwacji przeświadczenie, że miejsce na firmamencie od dawna (a być może nigdy) się tym figurom nie należało. Jeśli idzie o małżeństwo, to niby absolutny truizm. Ale pod warstewką zdroworozsądkowego „jakoś to będzie” kryje się tu, przynajmniej w wymiarze literackim, imponująca otchłań – przestrzeń oszustw, zdrad, uraz, niezaspokojonych ambicji, przemocy, gwałtów, psychologicznych manipulacji. W świecie domestic noir małżeństwo jest polem bitwy, na którym nie gra się uczciwie – wszystkie chwyty są dozwolone. Nie ma takiej rany, której nie można zadać partnerowi bądź partnerce. Tu się krzywdzi z dziką satysfakcją i uśmiechem na ustach, wykorzystując słabości przeciwnika. Wystrzelona kula zawsze trafia, bo w bliską osobę po prostu łatwo jest trafić. Co ważne, strzelają obie strony – strzela mężczyzna, strzela kobieta. A może inaczej: kobiety w tych powieściach obrywają, ale zdecydowanie nie nadstawiają drugiego policzka.
Zabawne, że Gillian Flynn paru amerykańskich krytyków oskarżyło o... mizoginię. Szło o to, że pisarka portretuje kobiety bez, nazwijmy to delikatnie, zbędnych sentymentów. Według Flynn tego rodzaju zarzuty są absurdalne – kobiece czarne charaktery mają takie samo miejsce w literaturze jak męskie. „Tym, co mnie rzeczywiście wkurza, jest przekonanie, że kobiety są z natury dobre i mają wrodzone skłonności opiekuńcze” – mówiła w wywiadzie dla „Guardiana”. „Owszem, w literaturze zdarzają się i takie, które są odpychająco złe – fatalne, rozpustne, zdzirowate – ale nadal istnieje potężny sprzeciw wobec idei, że kobiety mogą być po prostu złe w sposób wyrachowany, pragmatycznie samolubne... Nie piszę o pieprzniętych sukach. Pieprznięta suka jest zwyczajnie szalona, nie ma żadnego motywu działania”. W tekście na swojej stronie internetowej dodała: „Czy to już nie czas, żeby zauważyć też brzydką stronę [kobiecego charakteru]? Dorastałam w poczuciu znużenia odważnymi heroinami, dzielnymi ofiarami gwałtów, uduchowionymi parweniuszkami świata mody zasiedlającymi metry bieżące powieści. Rozpaczałam nad brakiem sensownych przestępczyń i zbrodniarek”. Oczywiście „złe” kobiety od dawna zamieszkiwały literaturę, szczególnie tę z silnym wektorem moralnym, jako ożywione egzempla rozmaitych grzechów, za które ponosi się zasłużone – przynajmniej wedle patriarchalnych kryteriów – konsekwencje. Zasadnicza różnica, którą wnosi domestic noir (i którą współdzieli np. ze skandynawskim kryminałem w wykonaniu, dajmy na to, Lizy Marklund czy Stiega Larssona), polega na tym, że zmienia się definicja happy endu. Happy end nie wieńczy dzieła wtedy, gdy wina zostanie ukarana, a powierzchnia moralnego jeziorka na powrót się wygładzi. Happy end jest wtedy, gdy dokona się zemsta – krwawa, cyniczna, bezkarna. Zemsta kobiety na mężczyźnie, żony na mężu. Ta zemsta może być – i często jest – niewspółmiernie surowa. Bo to ostrzeżenie. To radykalne wypowiedzenie posłuszeństwa. Gdyby panowie linczowani ostatnio w ramach akcji #MeToo czytali uważnie kobiece thrillery spod znaku domestic noir, byliby zapewne znacznie ostrożniejsi w słowach i czynach. Za takie numery kończy się z korkociągiem wkręconym w tętnicę szyjną (jak w triumfalnym zwieńczeniu bestsellerowej „Dziewczyny z pociągu” Pauli Hawkins).
Żyć w rodzinie, której już nie ma
Tak czy owak, „Zaginiona dziewczyna” utorowała drogę setkom – a sądząc po katalogu księgarni Amazona, nawet i tysiącom – książek pilnie rozmontowujących małżeński ład. Są wśród nich powieści niezłe (jak „W cieniu” A.S.A. Harrison), średnie (jak „Zanim zasnę” S.J. Watsona – wydane zresztą wcześniej niż „Zaginiona...”) i bardzo niedobre (jak „Co kryją jej oczy” Sarah Pinborough albo „Za zamkniętymi drzwiami” B.A. Paris).
Ów wysyp po części można wytłumaczyć chwilową modą – takich literackich złotych żył wydawcy czekają jak kania dżdżu, a zastęp rzemieślniczek chętnych do kopiowania hitu zawsze się znajdzie. Odnoszę jednak wrażenie, że zlekceważenie sprawy jako marketingowego zawirowania pogody byłoby zwyczajnie głupie: w tych powieściach czuje się rzeczywiste emocje, faktyczną, nawet jeśli schematyczną i nerwową, próbę uchwycenia pewnych społecznych procesów.
„Żyć w rodzinie i przetrwać” to tytuł słynnego poradnika napisanego przez psychoterapeutę Robina Skynnera i znanego z grupy Monty Pythona komika Johna Cleese’a. Sparafrazujmy ów tytuł. Żyć w rodzinie i przetrwać jej upadek. Żyć w rodzinie i stanąć zwycięsko na jej zgliszczach. Żyć w rodzinie, której już nie ma. Żyć w rodzinie, która dobrze wygląda tylko na Facebooku i Instagramie. Dla socjologa nie są to tylko prowokacyjne hasełka; rodzina nie stanowi homogenicznej całości, ale jest wypadkową aktualnych strategii jednostek ją tworzących. Rodzina funkcjonuje sprawnie, dopóki zyski z przestrzegania jej konformistycznych norm są wyższe niż koszty wynikające z utraty innych możliwości działania. Tym bardziej że – jak każda instytucja społeczna – rodzina godzi sprzeczne interesy i wymaga potężnych inwestycji, a w zamian oferuje wypłatę z nader długim horyzontem oczekiwania. Kiedy taki kruchy mechanizm się zacina, zaczynają się kłopoty. A o tym, że szwankuje on już od jakiegoś czasu, świadczą choćby bazowe wskaźniki statystyczne w rodzaju średniego wieku, w jakim zawiera się małżeństwa (wciąż rośnie), proporcji małżeństw rozwiązanych do zawartych (także wciąż rośnie), liczby związków partnerskich niebędących małżeństwami (rośnie), liczby dzieci rodzących się w takich związkach (rośnie) i ogólnej dzietności (dla odmiany maleje). To jest pole, na którym grają bohaterowie powieści z nurtu domestic noir – i na którym wymierzają sobie kary za łamanie reguł oraz szukają winnych swoich porażek.
A skąd porażki? To proste: małżeństwo i macierzyństwo (bądź ojcostwo) wciąż sytuują się wśród najważniejszych rzeczy, jakie przydarzają się nam w życiu. W dodatku nasza epoka to epoka okienek wystawowych w mediach społecznościowych: nigdy dotąd kontrola społeczna nie była tak ścisła nawet w miejscach, w których dotąd dawało się zagubić w anonimowym tłumie. Kiedyś ludzie uciekali przed wścibską wspólnotą do wielkich metropolii. Teraz mają tę wścibską, wyczuloną na jakiekolwiek odstępstwa od normy wspólnotę we własnej komórce. Utrata twarzy i statusu nigdy nie była łatwiejsza. Stąd obsesyjny motyw, który powraca w obrębie domestic noir: motyw perfekcjonistycznej, niemożliwej do osiągnięcia hiperpoprawności pożeniony z natręctwem bycia idealną żoną, idealnym mężem, idealną parą. Jest to klasyczna obawa związana z przynależnością do aspirującej, bogacącej się klasy średniej – nie bez powodu te powieści relacjonują zwykle losy pięknych, zamożnych ludzi między 30. a 40. rokiem życia, zagrożonych nagłą deklasacją, rozpadem rodziny, powrotem na prowincję w aurze klęski.
Kiedy podzieliłem się z żoną tematem artykułu, który właśnie piszę, odparła zgryźliwie: „Prawdziwe domestic noir to jest tu u nas, na Pradze”. Miała rację. Czy jednak domestic noir rodem ze społecznych nizin miałoby szansę znaleźć czytelników? Poważnie w to wątpię, niezależnie od szczerego feministycznego wigoru towarzyszącego temu gatunkowi. Biedacy mają przekichane – to wiadomo. Ale że bogaci też mają przekichane – to dopiero zaczyna być interesujące.
W tym sensie domestic noir jest literaturą pierwszego pokolenia w powojennej historii Zachodu, które nie idzie w górę, ale toczy się, raz szybciej, raz wolniej, w dół.
Choć małżeństwo nie jest już dla członków wykształconej klasy średniej kapsułą gwarantowanego społecznego sukcesu, oni siłą bezwładności ciągle jeszcze próbują. Bo wciąż jeszcze sporo od tego zależy.
Tak naprawdę – teraz to widzę wyraźnie – domestic noir jest literaturą nie tyle o sile wyzwolonych, mściwych, nieukontentowanych kobiet, ile o krańcowej słabości mężczyzn: słabości nieuświadomionej, maskowanej żałosną arogancją, stroszeniem piórek, brutalnością, skokami w bok, chorobliwą potrzebą kontroli.
Dziewczyna opuszcza kokon
Jedna z amerykańskich krytyczek słusznie zauważyła, że domestic noir to sequel komedii romantycznej. Roztrzepana narratorka, przepłynąwszy przez morze drinków i czekoladek, w końcu znalazła wyidealizowanego wybranka i w białej sukni stanęła z nim przed ołtarzem. No to teraz musi z wybrankiem żyć. A on traci pracę. On jest bezpłodny. On jest zwyczajnie durny jak kalafior. On jest roztrzęsionym karierowiczem, spoconym frustratem, alkoholikiem albo wiarołomną przystawką do własnych jąder.
W jakiejś mierze domestic noir jest także sequelem powieści o alegoryczno-erotycznych przewagach BDSM – Christian Grey był przecież dominującym rycerzem kapitalizmu, wymagającym absolutnego podporządkowania, hojnym Sinobrodym, do którego kobiety lgną jak ćmy do płomienia („50 twarzy Greya” jest, podkreślam, książką na wielu poziomach obrzydliwą). Ale Grey zbankrutował. I zamienił się w damskiego boksera, gwałciciela, małego domowego dyktatorka. Co się robi z kimś takim? Można go na przykład zabić, poćwiartować i zjeść, jak to uczyniła bohaterka powieści „Season to Taste” Nathalie Young.
Książki z nurtu domestic noir są przesiąknięte klaustrofobiczną metaforyką, poczuciem, że „życie jest gdzie indziej”, że wytrwałe pucowanie fasady piekła nie sprawi, iż stanie się ono mniej gorące. W przeciwieństwie do swoich babek i – nawet – matek bohaterki tych powieści mają wszelako wybór. Są w stanie się z tego wyplątać. Może to sporo kosztować, może być traumatyczne (śpiączka, utrata pamięci, załamanie nerwowe), ale finalnie żaden patriarchalny bóg nie walnie z niebios błyskawicą. Bo patriarchalny bóg – przynajmniej w tych powieściach – okazuje się słaby.
Swoją drogą, pejzaż społeczny książek w rodzaju „Pary zza ściany” Shari Lapenii albo „Czasami kłamię” Alice Feeney jest zdumiewająco dekadencki. Wszyscy tu łżą. Wszyscy się zdradzają. Wszyscy mają na sumieniu coś ohydnego. Wszystkim ktoś kiedyś zrobił jakąś krzywdę. Nikt tych istot nigdy nie kochał, nikt ich nie przytulał, nikt się nimi nie interesował. Jest to świat z gruntu nieszczery, fałszywy, moralnie zdewastowany. Zamiast miłości mamy tu chęć dominacji (i to niejednokrotnie z obu stron płciowej barykady), zamiast bliskości – lęk przed popełnianiem błędów. Bohaterowie i bohaterki (włącznie z głównymi protagonistami) to wysoko funkcjonujący psychopaci i socjopaci, nie żaden margines, ale aktywni członkowie rozwiniętych społeczeństw rządzących się silnie skonwencjonalizowanymi prawami dżungli. Nie wiadomo, czy nad takim światem w ogóle warto ronić łzy.
Osobliwością nurtu domestic noir jest jeszcze coś: znaczna nadpodaż słowa „dziewczyna” w tytułach. Przy czym warto nadmienić, że mowa tu o kategorii wiekowej 35+. Musi więc chodzić o metaforę. O strach przed upływem czasu albo właściwy naszym czasom terror młodości? Być może. Niewykluczone, że również o to, jak sami definiujemy swój wiek (dorosłe kobiety nadal postrzegają się jako dziewczyny, podobnie jak dorośli mężczyźni wciąż są chłopakami). Niemniej w tle błyska coś jeszcze: niedojrzałość. Ale niedojrzałość rozumiana pozytywnie, jako gotowość do zmiany, do zrzucenia resztek krępującego kokonu.
Literatura popularna jest w końcu niezłym barometrem społecznych nastrojów. A kobiety są wkurzone. I najpewniej mają rację.
Nie wiadomo tylko, czy to, co nowe, będzie lepsze od tego, co stare. Bo skoro złe są tajemnice i zdrady, nielojalność i nieszczerość, złe są intrygi i fałsz, zła jest też naturalnie przemoc, to może nie czeka nas żadna spełniona utopia ze snów o społecznej harmonii, w której lew pasie się z barankiem na zielonej łące? Ani taka, w której dziewczyny ostatecznie dziękują chłopakom za uwagę?
I dobry okaże się, na przykład, chiński system totalnej inwigilacji, w którym każdy obywatel dostaje punkty za właściwe zachowanie? Albo jakiś inny państwowo-korporacyjny terror podnoszący nas z kolan i przywracający świetność rodzinie?