KSIĄŻKA | Jabłońska pisze o Tajlandii bez złudzeń, a może nawet z nutką zawiedzionej miłości: ostatecznie mowa o kraju, który ma piękną legendę: status wakacyjnego raju i siedliska wysokiej kultury, sprawdzoną markę miejsca, gdzie żyją spokojni, uśmiechnięci buddyści – mistrzowie kuchni i celebransi rodzinnego ciepła. Naturalnie wiadomo, w jakim celu tak naprawdę podstarzali panowie z Europy i USA udają się do Tajlandii.
Urszula Jabłońska, „Człowiek w przystępnej cenie”, Dowody na Istnienie 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
ShutterStock
Doświadczenia ostatnich dwóch lat w Polsce sprawiły, że w powietrzu unoszą się już nie tylko pyły zawieszone PM10 – unosi się w nim również polityka pokrywająca świat cieniutką wprawdzie, lecz dość obrzydliwą warstewką brudnego kurzu. Jest to zjawisko, które pamiętam z epoki późnego PRL-u, i o którym miałem nadzieję zapomnieć. Nie udało się. PRL miał tę cechę, że polityczne było w nim wszystko: polityczne były zakupy, seks, spacery, Szekspir, papier toaletowy i muzyka rozrywkowa. Wszystko było dwuznaczne, ironiczne, aluzyjne, reżimowe albo zakazane. Chcę tylko powiedzieć, że obecnie, pod rządami partii o nader ironicznej nazwie, znów zaczynam – w zasadzie wbrew sobie – czytać rzeczywistość między wierszami jako rodzaj szyfru.
Nie przypuszczam, na przykład, by Urszula Jabłońska układała swój debiutancki zbiór reportaży „Człowiek w przystępnej cenie” z myślą o teraźniejszej Polsce – interesowała ją Tajlandia. Jabłońska pisze o Tajlandii bez złudzeń, a może nawet z nutką zawiedzionej miłości: ostatecznie mowa o kraju, który ma piękną legendę: status wakacyjnego raju i siedliska wysokiej kultury, sprawdzoną markę miejsca, gdzie żyją spokojni, uśmiechnięci buddyści – mistrzowie kuchni i celebransi rodzinnego ciepła. Naturalnie wiadomo, w jakim celu tak naprawdę podstarzali panowie z Europy i USA udają się do Tajlandii, ale przecież – tu może pojawić się łagodząca argumentacja – to inna kultura, inna cywilizacja, inne normy, a poza tym w ościennych krajach jest znacznie gorzej.
Warto więc zauważyć, że ludzie cierpią wszędzie tak samo. Nie wszędzie natomiast mogą o tym otwarcie mówić. Także w „oswojonej” przez turystykę Tajlandii kwestie społecznej niesprawiedliwości, wyzysku, niewolnictwa czy prostytucji nie mają szans na pełną ekspresję. Choćby dlatego, że za krytykę władzy idzie się tam do więzienia. O tym zaś, co jest krytyką władzy, decyduje władza.
Tymczasem tajski porządek społeczny łączy dziś tradycyjny ślepy szacunek dla hierarchii (także całkiem arbitralnej) z dzikim, eksploatacyjnym kapitalizmem i brakiem demokratycznych standardów – w tym sensie Tajlandia, jakkolwiek dobrze wygląda na plakatach w biurach podróży, nie różni się zbytnio od innych krajów regionu, nawet tych, które w przeciwieństwie do dumnych Tajów zaliczyły dekady dalekowschodniego komunizmu. Różnica tkwi w politycznym ulokowaniu – Tajlandia jest wiernym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych – oraz w skali: w Tajlandii jest znacznie więcej pieniędzy niż w Wietnamie, Laosie czy Birmie. Co za tym idzie – nierówności też są większe.
W takich okolicznościach zawsze obrywają najsłabsi: kobiety, dzieci, miejska biedota, wieśniacy z prowincji. I o tym traktują wyraziste reportaże Jabłońskiej – o losach ludzi, którzy, nie mając nic poza własną życiową energią, stają się dla innych towarem. O rybackich obozach pracy przymusowej (pomyślcie o tym, kiedy będziecie jeść tajskie krewetki). O systemach zorganizowanego nierządu, w którym kobiety przez dekady spłacają ciałem spirale fikcyjnego zadłużenia. O detalicznym i hurtowym handlu uchodźcami z Birmy. O tym, jak elegancko legitymizują to wszystko buddyjska koncepcja cyklu kolejnych wcieleń (jeśli jest ci źle – to najwyraźniej zasłużyłeś), postfeudalna struktura społeczna oraz zmilitaryzowane, do szpiku kości skorumpowane państwo funkcjonujące jak rodzinna korporacja.
Wracając do aluzji i czytania między wierszami – jest w „Człowieku...” urocza historia opata buddyjskiego klasztoru Wat Phra Dhammakaya, niejakiego Dhammachayo, który może uchodzić za tajskiego bliźniaka Tadeusza Rydzyka – podobnie jak Rydzyk, ów Dhammachayo stał się dzięki umiejętnej komercjalizacji religii milionowym przedsiębiorcą zblatowanym z rządzącymi. Ale duchowe połączenie między Tajlandią a Polską przejawia się jeszcze inaczej: w postaci nadzwyczajnej wagi, jaką się przywiązuje do patriotycznej postawy. Obecnie trwa w Polsce niekończący się casting na „prawdziwego Polaka” oraz wytrwałe poszukiwanie łajdaków, którzy się pod polskość podszywają. To jak w Tajlandii. „Kto zdobędzie się na krytykę – pisze Jabłońska – będzie zewsząd słyszał: – Czy naprawdę kochasz Tajlandię? Czy jesteś Tajem?”. Oczywiście słowo „tai” oznaczało niegdyś wolnego człowieka, człowieka, który nie jest niewolnikiem. To niemal tak samo ironiczne jak zbitka słów „prawo” i „sprawiedliwość”.