Może już dziś poznamy nowego dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Choć minister Piotr Gliński może nie potwierdzić werdyktu 11-osobowej Komisji Konkursowej, którą sam powołał. Musi wtedy rozpisać nowy konkurs.
Izabela Kiszka-Hoflik przez 12 lat była związana z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej. Ostatnio kierowała działem produkcji filmowej. To typ cichej, lojalnej urzędniczki. Nic dziwnego, że po odwołaniu Magdaleny Sroki została postawiona na czele całej instytucji jako p.o. dyrektora. / Dziennik Gazeta Prawna
Radosław Śmigulski w latach 2009–2010 był dyrektorem Agencji Filmowej TVP. Potem stał na czele firmy producenckiej Syrena Films. Pracował przez lata w wielu instytucjach – nawet w IPN. Dwa razy pojawiał się w Totalizatorze Sportowym. Za drugim razem był członkiem zarządu. / Dziennik Gazeta Prawna
Mamy siedmiu kandydatów, ale liczy się dwójka. Przeprowadzono przy okazji przesłuchań głosowanie „próbne”. Pełniąca obowiązki szefa PISF Izabela Kiszka-Hoflik i menedżer Radosław Śmigulski dostali po sześć głosów. Niczego to nie przesądza, bo każdy członek komisji mógł głosować na trzy osoby. Ale widać preferencje. Pozostali nie dostali prawie nic. Andrzej Jachimczyk – dwa głosy.
Nad konkursem unosi się przekonanie, że wygra Radosław Śmigulski. W teorii wynika to z jego pozycji politycznej. Widzi się za nim Pawła Lewandowskiego, wiceministra kultury, z którym łączy go Stowarzyszenie Republikanie. W dodatku kandydat pracował niedawno w Totalizatorze Sportowym jako człowiek ministra skarbu Dawida Jackiewicza. Wystarczy, aby umocnić wiarę, że Śmigulski to człowiek z notesu PiS.
Możliwe, że Kiszka-Hoflik też nie jest bezbronna. Jej męża Wojciecha Hoflika, zajmującego się od lat produkcją filmową w TVP, kojarzy się wciąż z Jackiem Kurskim i z kuzynem prezesa Kaczyńskiego Janem Tomaszewskim.
Dwójka członków komisji zapewniała mnie, że nikt z ministerstwa nie sugerował im wyniku. Jeśli panuje przekonanie, że Gliński wolałby Śmigulskiego, to z jednego powodu. Kiszka-Hoflik to ktoś z wewnątrz PISF. Tymczasem resort chce potrząsnąć układami rządzącymi PISF, niepisanym monopolem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. To zdaje się bardziej gwarantować Śmigulski, choćby był uprzejmym technokratą odległym od pisowskiego jądra.
Tylko na ile Gliński kontroluje komisję? Jest tam wiele osób mających w ministerstwie sprawy do załatwienia – szefowie filmowych instytucji czy delegaci branżowych stowarzyszeń. Ale nie wiadomo, jak zachowa się kilka postaci. Co zrobi dla przykładu Krzysztof Zanussi? A filmowiec Piotr Dumała? Albo przedstawiciel Polsatu Krzysztof Turkowski? W wielu głowach potrzeba stabilizacji może wygrać z obawą przed rewolucją.
Tak zwane środowisko już oprotestowuje wynik. Ośmiesza się Śmigulskiego jako producenta „Kac Wawy”, zapominając, że ta sama Syrena Films produkowała „Rewers”. Przedstawia jako osobę nieznaną w branży, upolitycznioną – choć poprzednią dyrektor Magdalenę Srokę przesadzano do PISF z fotela wiceprezydenta Krakowa, a jej związki jako menedżera kultury z filmem były skromniejsze od tych, którymi może się wykazać dawny filmowy producent i szef Agencji Filmowej w TVP.
Ale co najważniejsze – mamy tu przypadek podobny do konkursu we wrocławskim Teatrze Polskim. Nikt poważniejszy, kto mógłby przyćmiewać ewentualnego faworyta ministerstwa tytułami i zasługami, się nie zgłosił.
Owszem, ministerstwo powinno się zastanowić, czy potrzebny mu jest szef PISF skłócający je ze środowiskiem filmowym. Ale wobec przechylenia tego środowiska w jedną stronę, najbardziej radykalny szef zapowiada ledwie korektę. Prawda, że pani Kiszka-Hoflik nawet mocniej niż Śmigulski zapowiada w swoim programie otwarcie się na projekty patriotyczne. Ale ani ona, ani on nie stworzą na siłę nowych filmowców. I żadne nie jawi się jako ideologiczny radykał.