Postprawda została uznana przez anglosaskie elity za słowo 2016 r. Przy okazji pojawiło się pytanie o jego rodowód. Bo wbrew pozorom alternatywne fakty nie pojawiły się w życiu publicznym wraz z wyborem Donalda Trumpa na prezydenta.
Ralph Keyes, „Czas postprawdy. Nieszczerość i oszustwa w codziennym życiu”, tłum. Paweł Tomanek, PWN, Warszawa 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Genealogia postprawdy sięga 1992 r. Właśnie wtedy dramaturg Steve Tesich napisał w „The Nation” o syndromie Watergate, z którego Ameryka – mimo upływu lat – nie potrafi się otrząsnąć. Tesich krytykował łatwowierność, z jaką ludzie przyjmują obecność kłamstwa w życiu publicznym, jak racjonalizują oraz usprawiedliwiają nieprawdę – zamiast się przeciwko niej buntować. Tesich strzelał z najcięższych dział. Łajał Amerykanów za wygodnictwo, które czyni z nich marionetki w rękach nieuczciwych elit. Pisał, że społeczeństwo stało się uosobieniem marzeń różnej maści totalitarnych potworów.
Z dzisiejszej perspektywy ten antyautorytarny tekst intryguje. Bo Tesich krzyczał równocześnie z publikacją słynnego eseju Francisa Fukuyamy o końcu historii i triumfalnym zwycięstwie liberalnej demokracji. Czyżby autor pojęcia postprawdy opisał w ten sposób podglebie, na którym rozwijał się już w najlepsze rynkowy dogmatyzm konsensu waszyngtońskiego? Oparty na pseudowiedzy ekonomicznej i mitach w rodzaju „przypływ podnosi wszystkie łodzie”.
Postprawda została bardzo szybko zaprzęgnięta do bieżącego politykierstwa. Porwały ją liberalne amerykańskie elity, by mieć pałkę na ideologicznych wrogów. Takie są niestety smutne okoliczności powrotu postprawdy w 2016 r. Który to powrót nastąpił po to, by skanalizować gniew liberałów po dwóch spektakularnych porażkach: „tak” Brytyjczyków w referendum poświęconym wyjściu z Unii Europejskiej oraz wyborze Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Oczywiście, że Trump to notoryczny „podkręcacz” (sprawa dowiedziona na niezliczonej próbie mniejszych lub większych kłamstw), a podczas głosowania nad brexitem ekspertyzy ekonomistów przynosiły nierzadko zupełnie wykluczające się wnioski. Ale z innej strony znaczące jest również to, że hejt na postprawdę powrócił dopiero w wyniku tych wydarzeń. A nie na przykład kilka lat wcześniej, gdy okazało się, że wiele krajów wykrwawiało się społecznie podczas programów oszczędnościowych, dla których intelektualną podkładką były błędne (błąd został oficjalnie dowiedziony) wyliczenia ekonomistów Carmen Reinhard i Kennetha Rogoffa.
Na tym tle książka Ralpha Keyesa pozwala złapać do sprawy trochę dystansu. Nie jest to rzecz nowa, lecz wznowienie pracy z 2004 r. Dlatego nie ma tu tego nieznośnego dowodzenia, że właśnie lata 2016–2017 to niesamowita eksplozja postprawdy. Czytając Keyesa, zaczynamy raczej rozumieć, że „informacje oparte na faktach” są kontekstem, w którym świat anglosaski funkcjonuje od lat. W książce czytelnik znajdzie wiele odwołań do mniej lub bardziej przebrzmiałych wykwitów tego zjawiska. Jason Blair, gonzo journalism, wojna w Iraku, Monika Levinsky, Tracy Hogg (to nazwisko na pewno powie coś rodzicom dzieci w wieku przedszkolnym) kłamiąca na temat ukończenia wyższych studiów. Wszystko było, nic nowego pod słońcem.
Ciekawe jest również to, że im bliżej końca książki, tym Ralph Keyes jakby coraz bardziej trzymał stronę kłamców. Jakby coraz lepiej ich rozumiał. Tłumaczył ich i relatywizował. Jest tu więc mowa o szkodliwym „truth dumpingu” (bezmyślnym zrzucaniu prawdy na innych) oraz przerażającej wizji świata, który wygląda jak popularny przed laty film „Kłamca, kłamca” z Jimem Careyem.
Finał u Keyesa jest pojednawczy. Jest tu pochwała instynktownej uczciwości. Ale bez zelotyzmu, nadmiernego moralizowania i czynienia z postprawdy użytecznej pałki na swoich (politycznych, ideowych) wrogów. To bardzo dobra rada. Byłoby szkoda, gdybyśmy poprzestali na przekonaniu, że postprawda to zawsze ci inni.