Kawa na ławę. To jest naprawdę świetna i warta przeczytania książka. Godna lektury przynajmniej pod dwoma względami.
Dariusz Karłowicz, „Polska jako Jason Bourne”, Teologia Polityczna, Warszawa 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
DGP
Po pierwsze, dlatego że świetnie się ją czyta, a autor – filozof i publicysta Dariusz Karłowicz – stylistą jest znakomitym. Czytanie go jest trochę jak wizyta w prawdziwym barokowym kościele. Nie tam żadnym wiejsko-polskim bieda baroku. Tylko tym baroku, co ma wiernego (i niewiernego też) od razu rzucić na kolana. Jak nie z szacunku wobec Pana Boga, to z onieśmielenia ilością zdobień i przepychem. Fraza Karłowicza jest bowiem przebogata, a słownik, z którego korzysta, o dobre trzy czwarte grubszy od tego, którym się posługują zwykli śmiertelnicy.
Ale jeszcze ważniejszy jest punkt drugi, dla którego Karłowicza czytać warto. „Polska jako Jason Bourne” to nie tylko zbiór felietonów publikowanych przez autora w latach 2015 – 2017 (głównie na łamach tygodnika „Sieci”). To przede wszystkim nie tak znowu częsta okazja do zapoznania się ze stanem ducha i wizją świata intelektualisty sympatyzującego z PiS-owską „dobrą zmianą”. Mam wrażenie, że autorowi chyba udało się tu ubrać w słowa i wyrazić szerszy trend. Krótko mówiąc: jeśli chcecie zrozumieć polską prawicę dwa lata po jej podwójnym historycznym zwycięstwie, to czytajcie Karłowicza.
Od razu uderza atmosfera wszechogarniającego samozadowolenia. Nareszcie! Nareszcie wszystko to, o czym mówiliśmy od lat, potwierdziło się. Mówiliśmy, że robienie z Polaków na siłę kosmopolitów i Europejczyków się nie przyjmie? I proszę. Nie przyjęło się! Krytykowaliśmy położoną na wadliwym fundamencie III RP? No to się właśnie z hukiem zawaliła! Pisaliśmy, że Michnik przegra z tymi swoimi jękliwymi moralnymi szantażami? I właśnie stracił polski rząd dusz!
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja się akurat z tą częścią prawicowej opowieści o Polsce po 1989 r. nawet zgadzam. Jednocześnie w tekstach Karłowicza odnajduję jednak ten charakterystyczny dla zwycięzców brak umiaru w pisaniu swojej wersji historii. Nagle okazuje się bowiem, że to prawica była w III RP jedynym obrońcą sprawiedliwości społecznej i nieustraszonym bojownikiem z neoliberalnym konsensem.
Dobrym wyrazem tego typu myślenia jest felieton pt. „Lewica i bieda”. Karłowicz łaje tu za brak społecznej wrażliwości nie tylko lewicę postkomunistyczną (to żaden news), lecz także nową lewicę. Nazywa ją latte lewicą. A za jedynego obrońcę szarego człowieka uznaje Kościół katolicki. No i oczywiście PiS. Nie kwestionuję roli Kościoła w przeciwstawianiu się bezwzględnej logice polskich przemian. Sam o niej dużo piszę. Nie mam też problemu z chwaleniem rewolucyjnej logiki programu 500 plus. Ale jest coś głęboko niesprawiedliwego, gdy publicysta zza biurka jednym ruchem skreśla cały dorobek ruchów lokatorskich, dzikich związków zawodowych walczących o prawa pracownicze w specjalnych strefach ekonomicznych czy szykanowanych za brak ortodoksji ekonomistów heterodoksyjnych. Nie wiem, jakie poglądy na te sprawy miał Dariusz Karłowicz 10 i 20 lat temu. Nie wydaje mi się jednak, by dysponował dorobkiem, który uprawnia go do tak wyższościowej postawy.
I to jest chyba szerszy problem całej dzisiejszej prawicy. Jej samozadowolenie i pazerności na zaszczyty (to my i tylko my!) są nieznośne. A wiara w stworzone na własne potrzeby fantomy („obóz lewicowo-liberalny”, „latte lewica”) przygnębiająca. Przypomina to wszystko lustrzane odbicie niegdysiejszego samouwielbienia liberałów. Tych, którzy uważali, że na nich kończy się historia. Ale się przeliczyli.