Mam poczucie, że wszystko, co najlepsze dopiero przede mną. Jest jeszcze tyle wyzwań i tyle inspirujących tematów, które mogę ubrać w jazzowe szaty - mówi Aga Zaryan. Z jedną z najsłynniejszych polskich wokalistek jazzowych rozmawiamy o poezji, muzycznych biografiach i tym, co jej w duszy gra.

Na pewno nie będziesz zaskoczona, jeśli zacznę naszą rozmowę od przywołania postaci Milesa Davisa. Ten wspaniały, podziwiany również przez Ciebie muzyk, w trakcie jednego z wywiadów poprosił, żeby nie nadużywać słowa „jazz” w stosunku do tworzonej i wykonywanej przez niego muzyki. Uznał, że jest określenie sztuczne, wymyślone. A poproszony o to, by sam określił rodzaj swojej twórczości powiedział, że wykonuje „muzykę społeczną”. Jak Ty po blisko dwudziestu latach aktywności właśnie na scenie jazzowej odniosłabyś się do jego stwierdzenia?

Jazz to bardzo szerokie pojęcie. To muzyka rozrywkowa o najszerszym chyba zasięgu, jeśli weźmiemy pod uwagę wszelkie jej rozgałęzienia gatunkowe. Ogólnie rzecz biorąc jazz może się wydawać muzyką niezwykle trudną, niedostępną, wymagającą przygotowania i znajomości tematu. Tak może być odbierany szczególnie przez słuchaczy, którzy nie znają go zbyt dobrze, nie obcują z nim na co dzień. A tak przecież do końca nie jest, bo mamy chociażby bardzo przystępny jazz mainstreamowy, z tego właśnie odłamu ja się wywodzę. Z drugiej strony jest też free jazz. Ten rodzaj muzyki rzeczywiście jest bardziej niedostępny, awangardowy. Poza tym mamy również jazz bigbandowy, który ma przecież wspaniałą tradycję i historię. Długo moglibyśmy o tych rozgałęzieniach jazzowych mówić, bo jest ich naprawdę wiele.

Są też te bardzo popularne teraz podgatunki, jak smooth jazz czy jazz rock.

Tak, oczywiście. Również bardzo ciekawy afro jazz, czy jazz kubański.

Czym w takim razie jest jazz dla Ciebie?

To jest muzyka wolności. To muzyka, która wymaga również pewnego podejścia psychologicznego. Jazz na pewno nie jest odpowiedni dla wszystkich wykonawców, dla wszystkich muzyków, nie przyciągnie też wszystkich słuchaczy. Ta muzyka wymaga otwarcia i pewnej dozy niepewności, bo często bywa nieprzewidywalna. Jest nieprzewidywalna dla nas muzyków, bo nie wszystko jest w niej z góry ustalone, tak jak to zwykle bywa w klasyce czy w muzyce pop. Ta ostatnia aranżowana jest w oczywisty sposób. Wiadomo, osiem taktów wstępu, potem wchodzi wokalistka, solówka ma założony czas, zakończenie też napisane, wszystko jest przewidywalne, perkusista często gra z klikiem, więc tempo jest również ustalone. Utwór ma trwać trzy minuty i tak się też dzieje.

Głównie z tego powodu, by utwór grały później chętnie stacje radiowe?

Oczywiście ! Hity radiowe najlepiej, żeby nie przekraczały trzech i pół minuty.

A w jazzie te ramy nie są tak sztywne, chociaż w mainstreamie jest sporo ustaleń. Nie mówię w tym momencie o free jazzie, bo jest inaczej. Bywa, że jeden z muzyków wydaje jeden dźwięk i od tego się wszystko zaczyna. Muzyka zaczyna podróżować w nieznanych kierunkach, wszystko polega na interakcji. Ja i muzycy, z którymi mam przyjemność współpracować, nie ustalamy precyzyjnie każdego detalu.

Jeśli proszę muzyka, żeby zagrał wstęp, to często nie wiem naprawdę, ile ten wstęp będzie trwał. To zależy od niego i ode mnie, słuchamy się wzajemnie i czekam na moment, w którym będę mogła zacząć śpiewać. Trzeba być przygotowanym na różne sytuacje i wiedzieć jak na nie zareagować. Podobnie wygląda to z perspektywy słuchacza. Zabieramy go w pewną podróż, a jeśli ma ochotę i zgadza się z nami tę podróż odbyć, wtedy razem sobie podróżujemy przez świat muzyki improwizowanej.

To jest właśnie ta wolność w muzyce, o której mówiłaś wcześniej?

Tak, bo dla mnie jazz jest właśnie muzyką wolności. Zapewne o to też chodziło Milesowi Davisowi. A ponieważ jest muzyką wolności, to w związku z tym można poprzez nią również walczyć o ważne sprawy. Między innymi o wolność, o którą musieli walczyć Afroamerykanie, kiedy tworzyli tę muzykę w Stanach Zjednoczonych w czasach segregacji rasowej. Z odległej perspektywy wszystko może nam teraz wydawać się takie piękne. Ci wspaniali muzycy byli przecież wielkimi gwiazdami, widzimy ich na zdjęciach, okładkach płyt, tak przystojnych i elegancko ubranych w garnitury, divy w cekinowych kreacjach i pięknej biżuterii. A w rzeczywistości często musieli wchodzić tylnym wejściem na scenę i tamtędy też wychodzić. Nie mogli zaprosić swoich rodzin na koncert, posadzić w pierwszym rzędzie. Często nie mogli posadzić i w ostatnim, bo biali nie życzyli sobie obecności czarnych na sali. A później nie mogli przyłączyć się do uroczystej kolacji, czy pojawić się na różnych, organizowanych po koncertach bankietach. I zawsze spali w gorszych hotelach. To była prawdziwa dyskryminacja. Natomiast na scenie byli podziwiani, bo tylko oni tak dobrze czuli muzykę, którą sami stworzyli, więc biali chcieli jej słuchać. Stąd też w ich utworach jest tak dużo niezgody i protestu. Jazz nie ma tylko walorów muzyki rozrywkowej, jest też właśnie muzyką społecznie zaangażowaną. I to jest w nim piękne! Nawet współcześnie, do dzisiaj, można tak jazz traktować i można wykorzystywać go w podobny sposób.

Mówiąc o tym możemy się odnieść również do historii polskiego jazzu. Ta muzyka była utożsamiana w komunistycznej Polsce właśnie z kontestacją i protestem. Przynosiła powiew wolności, której wszystkim brakowało. W tym wypadku też można mówić o jej społecznym zaangażowaniu?

Jak najbardziej! I właśnie z tego powodu jazz w Polsce w tamtych latach był bardzo popularny. I bardzo ważny. Trwała walka z komuną, więc stawał się narzędziem protestu. Do tego jeszcze była to amerykańska, więc na początku zakazana muzyka. A Polacy byli zapatrzeni w Amerykę, w Stany Zjednoczone, bo tu było szaro, buro i ponuro. I w pewnym momencie, z powodu tak wielkiej popularności jazzu, władza musiała w końcu tę muzykę zaakceptować i pozwolić jej oficjalnie zaistnieć. Wcześniej jednak jazz był w katakumbach, w podziemiach, bo jazz był przecież muzyką ze „zgniłego Zachodu”. Warto zauważyć, że wokół jazzu skupiały się wtedy środowiska artystyczne reprezentujące różne dziedziny sztuki, także filmowe. Przecież choćby wspaniały Jazz Camping Kalatówki, tych kilka pierwszych edycji w latach pięćdziesiątych w hotelu na Kalatówkach, nad Kuźnicami, w naszych Tatrach, to spotkanie świata muzyki, filmu i literatury. Był tam Krzysztof Komeda, był Roman Polański, było wielu świetnych aktorów i oczywiście nasi jazzmani. Czasy twórczego fermentu. Piękne było to, że wtedy łączyły się ze sobą różne grupy zawodowe. Tego mi właśnie brakuje w dzisiejszym pędzącym świecie. Środowiska są podzielone. Istnieje odrębny świat filmowców, inny jest świat muzyków, czy świat plastyków. Brakuje mi połączenia sił w tym celu, żeby tworzyć coś naprawdę wspólnie. Może taka inicjatywa jeszcze pojawi się kiedyś? Na pewno byłoby to bardzo rozwojowe i dobre dla wszystkich.

Wspomniałaś już o tym, że jazz nie jest tylko rozrywką. Sama też w swojej twórczości dajesz przykłady na to, że może stać się inspiracją dla projektów nie związanych z nurtem jazzu rozrywkowego. Twoja płyta, w której sięgnęłaś po wiersze powstańców warszawskich tworzy historyczny, a zarazem bardzo współczesny kontekst. Od razu czułaś, że może to być spójne połączenie tej szczególnej poezji i muzyki?

Tak, bo jazz można naprawdę bardzo pięknie wprowadzić w różne światy. Jazz wspaniale sprawdza się przecież w filmach. Można nim ilustrować właśnie obraz, opowiedzieć właściwie każdy temat płyty. Przykładem na to są moje dwie polskojęzyczne płyty. Pierwsza z nich to „Umiera piękno” czyli hołd oddany powstańcom warszawskim, rodzaj wspomnienia o nich. Tę płytę stworzyłam z Michałem Tokajem, kompozytorem i pianistą, który napisał piosenki do wybranych przeze mnie wierszy młodych ludzi. Większość z nich brała udział w Powstaniu Warszawskim. A ta druga płyta to „Księga olśnień” czyli zaśpiewane wiersze naszego noblisty Czesława Miłosza i kilku jego ukochanych poetek. Michał również skomponował na tę płytę część utworów, ale jest też tam kilka moich melodii, więc w warstwie muzycznej miałam trochę więcej do powiedzenia. To jest piękny przykład na to, jak można poprzez harmonię jazzową i melodykę, pokazać całe spektrum, tak różną tematykę. A przypomnę, że Michał Tokaj jest przecież pianistą nagradzanym Fryderykami w kategorii: jazz. Można nawet ilustrować wiersze Czesława Miłosza, które niektórym wydają się trudne, może wręcz niemożliwe do zaśpiewania. Myślę nawet, że poezja Miłosza włożona w kontekst muzyczny nabrała większej lekkości. A stała się jeszcze bardziej przystępna przez to, że utwory zostały tak pięknie zaaranżowane na orkiestrę, na trio i na głos. Została też zachowana melodia samego wiersza. I znowu nie jest to muzyka z jednego nurtu, jazzowa, ale również filmowa i poetycka. Ja przecież za obydwa te albumy dostałam Fryderyki w kategorii: piosenka poetycka właśnie, a nie jazz. Chociaż tam oczywiście pojawiają się elementy jazzu.

To akurat nie dziwi. Jazz zawsze pozwala odkryć Ci coś nowego?

Bez wątpienia. I dlatego zajmuję się jazzem już od dwudziestu lat. Co ważniejsze, mam poczucie, że ciągle jest w nim tyle do odkrycia. Wykonując muzykę pop, muzykę czysto rozrywkową, gdy skończy się czterdzieści lat, to można już powoli myśleć o emeryturze. Zbudować sobie dom, gdzieś na przykład na Hawajach i odpoczywać. Jazz rządzi się innymi prawami. Jest muzyką rozwojową i z tego powodu naprawdę mam poczucie, że wszystko, co najlepsze dopiero przede mną. Jest jeszcze tyle wyzwań i tyle inspirujących tematów, które mogę ubrać w jazzowe szaty. Autorskie albumy to jeden fascynujący mnie nurt, a drugi to ciekawość w poznawaniu wyjątkowego bogactwa perełek muzycznych napisanych dekady temu.

Nie tylko czerpiesz inspirację z wielkiego, ponad już stuletniego jazzowego dorobku, ale też masz ogromną wiedzę na temat artystów, po których utwory często sięgasz. Pięknie nie tylko interpretujesz ich utwory, ale i opowiadasz o nich podczas koncertów. Lubisz wiedzieć?

Lubię wiedzieć, ale sporo o tych, którzy mnie fascynują muzycznie. Czytać książki o nich, sięgać po ich autobiografie czy biografie, również wywiady. Szukam na YouTubie nagranych rozmów z tymi artystami, bo większość z nich już niestety odeszła. Tak się też złożyło, że zaczęłam śpiewać jazz w 1996 roku, a to był taki czas, właśnie lata dziewięćdziesiąte, że bardzo wielu tych najwiekszych muzyków odchodziło. Chociażby Miles Davis. To wtedy właśnie wielu z nich, najczęściej ze względu tryb życia, jaki prowadzili, zawinęło się z tego świata.

W ten sposób wróciliśmy do Milesa Davisa. A ja podejrzałem w Twojej garderobie, że po dwudziestu latach jazzowego życia ciągle jest z Tobą gruba księga, którą czytasz w oryginale.

Tak, tak. Wracam do Milesa czasami. Ostatni raz tę książkę czytałam dziesięć lat temu. Tym razem na inne aspekty opisane w książce pewnie zwrócę uwagę.

To jego autobiografia?

Tak. Czytałam ją, leżąc na plaży. Pojechałam sama na Korfu i właśnie tę książkę wzięłam na wakacje. A potem dziesięć lat do niej nie zaglądałam. Teraz zaczęłam ją znowu czytać przy okazji „Kinogrania” w Augustowie, bo wiedziałam, że podczas tego Przeglądu Filmów Muzycznych przed naszym koncertem będzie wyświetlany film o Milesie. I pewnie wezmę ją znowu na wakacje, bo to jest skarbnica wiedzy, zbiór niezwykłych historii, anegdot dotyczących różnych zresztą muzyków, których utwory, my jazzmani, wykonujemy. Lektura naprawdę niezwykle ciekawa i inspirująca. Można z niej też bardzo wiele dowiedzieć się na temat kompozycji, okoliczności w jakich powstawały utwory, płyty. Dobrze jest wiedzieć, czyje utwory się wykonuje, bo jazz opowiada tez o przeżytych emocjach. Jazz wynika z życia. To jak ktoś opowiada pewną historię grając na instrumencie, jak śpiewa wokalistka, to nie jest sztuczna kreacja. Wokalistki jazzowe nie tworzą sobie chwilowego image, nie wymyślają, że w określony sposób będą ubierać się teraz przez dwa sezony. Nie mówią też w wywiadach tego, co na przykład oczekuje od nich manager, by wpisać się w aktualną modę. Wielkie jazzmanki i jazzmani byli prawdziwi, z krwi i kości. Tacy sami w życiu prywatnym jak i na scenie. Oni przenosili swoje doświadczenia na sceny klubów. Przynosili te doświadczenia do studia i o tym grali, o tym śpiewali. Z tego powodu ta muzyka jest naprawdę tak fascynująca.

Zatrzymajmy się przy wokalistkach. Billie Holiday to kolejna ważna dla Ciebie postać?

Cudowna! Wszystko znajdziemy w jej głosie. W 2015 roku obchodziłaby setne urodziny, ale odeszła w wieku czterdziestu czterech lat, bo jej tryb życia szybko ją z tego świata zabrał. W jej śpiewie, w jej interpretacji nawet prościutkiego, lekkiego standardu jest tyle cierpienia, przez które ona musiała przechodzić w swoim ciężkim życiu, tyle emocji. To jest bardzo poruszające i z tego powodu nawet dzisiaj, po tych kilkudziesięciu latach tak wzrusza. To nie są jakieś sezonowe hity, które mają żywotność roku, dwóch, wchodzą jednym uchem, drugim wychodzą. Ta muzyka to zapis prawdziwych historii życia. Jazz jest dla wrażliwych ludzi.. Ja wciąż czerpię z niego inspirację i mam nadzieję, że zdrowie mi pozwoli długo jeszcze śpiewać. Bym mogła, jak niektóre moje ukochane divy występować niemal do ostatniego dnia swojego życia. A one wychodziły na scenę, czasami już o laseczce, niedołężne, siadały na stołku barowym i zaczynały śpiewać. Podobnie muzycy. To naprawdę wzruszające. Mam nadzieję, że będziemy mogli spotkać się jeszcze nie raz, kiedy ja już będę na emeryturze, Ty również i będziemy sobie rozmawiać o zupełnie innych projektach.

Chyba możemy być o to spokojni? Patrząc na Ciebie mam wrażenie, że prowadzisz o wiele bardziej higieniczny tryb życia niż wspomniane przez Ciebie poprzedniczki.

Ostatnio prowadzę higieniczny tryb życia, bo mam dwóch małych synów, mam czterdzieści lat, a nie dwadzieścia. Zdarza mi się oczywiście zabalować, bo wiadomo, że artyści kipią od emocji, więc nie zawsze od razu po koncercie idziemy spać. Natomiast zawsze bardzo higieniczny tryb życia prowadzę w trakcie trasy koncertowej. Tego pilnuję ze względu na głos. A dla głosu najważniejszy jest sen i woda, więc picie alkoholu do świtu i spanie parę godzin na pewno nie wpływa dobrze na głos, który ja mam już z natury zachrypnięty, od dzieciństwa. Naprawdę nie muszę już sobie „robić barwy”, jak to niektórzy nazywają, bo mam ją z natury. Stąd też w trakcie serii koncertów rzeczywiście dobrze się prowadzę. Po koncercie tylko chwila na podpisanie płyt, rozmowy z fanami i szybki powrót do hotelu.

Styl życia to jedyna rzecz, w której wielkie gwiazdy jazzu nie są dla Ciebie wzorem?

Na pewno, ale też styl życia muzyków bardzo się zmienił. Myślę, że to jest symptomatyczne dla czasów, w których żyjemy. Kiedyś jazzmani żyli bardzo intensywnie, właśnie w tej złotej erze jazzu. Billie Holiday w momencie śmierci była niewiele ode mnie starsza, a wyglądała jak zasuszona staruszka. Była heroinistką, alkoholiczką, przypalała papierosa od papierosa, a zamiast wody piła gin z tonikiem. Ci ludzie naprawdę się nie oszczędzali. Miles Davis żył dłużej, miał wielkie szczęście, ale on przecież miał przerwę od takiego życia, przez kilka lat nie grał. Większość z tych wielkich, jeśli w porę nie wyrwała się ze szponów nałogu, niestety kończyła marnie i zdecydowanie przedwcześnie. Czerpiąc z ich historii, również z tego powodu, na ogół prowadzimy się trochę inaczej.

Wyciągnęliście praktyczne wnioski. A później chyba głównie rockmani przejęli ten mało oszczędny styl życia?

Tak, ale prawdę mówiąc nie wiem, jak to wygląda w tej chwili w środowisku rockowym. Wydaje mi się, że rockmeni też są teraz bardziej „czyści”, niż ci w latach siedemdziesiątych.

Może dlatego, że wykonywanie muzyki bardzo się sprofesjonalizowało?

Masz rację. I teraz pojawia się pytanie, czy to dobrze dla samej muzyki? Jednak takich Hedrixów czy Joplin już nie ma. Z tego kręgu, bardziej muzyki pop, była jeszcze Amy Winehouse. I też marnie skończyła. Jej ostatnie koncerty to był koszmarnie smutny obraz.

To rzeczywiście już inna epoka, inne sytuacje. Raczej problemy ze sobą, osobiste historie wpływały na jej życie, a nie tylko specyficzny styl bycia na scenie i poza nią.

Na pewno. Warto więc zadbać o siebie i swój głos, jeśli chce się śpiewem zajmować długie lata. Amy była autodestrukcyjna i nikt nie potrafił jej pomóc. Taki jej image dobrze się sprzedawał, więc jej promotorzy nie zawsze dbali o nią jako człowieka.

Smutny finał miała jej krótka kariera. Porozmawiajmy o Twoich płytach. Wiele z nich zamieniło się później w Złote, Platynowe. To jest dowód na to, że odbiorców Twojej muzyki nie brakuje. Na ostatniej płycie postanowiłaś przypomnieć dwie inne, nie wspomniane jeszcze w rozmowie świetne wokalistki. To Nina Simone i Abbey Lincoln. Skąd ten wybór, skąd taki pomysł?

Obydwie koncertowały w Polsce. I miałam szczęście obydwie usłyszeć. Byłam na koncercie Niny Simone w Sali Kongresowej w Warszawie w 98 roku. Zdarzyło się to kilka lat przed jej śmiercią, gdy była już mocno schorowana. To był bardzo smutny występ, bo rzeczywiście była już w bardzo kiepskim stanie. W tym wypadku również wielki wpływ na to miał jej tryb życia oraz problemy w życiu osobistym. A druga, wspaniała artystka to Abbey Lincoln. Również miałam okazję usłyszeć ją w Sali Kongresowej. I jej też już nie ma wśród nas. Obie wywarły na mnie duży wpływ, poruszyły mnie.

Dlaczego chciałaś właśnie o nich przypomnieć słuchaczom?

Przede wszystkim dlatego, że reprezentowały sobą znacznie więcej, niż tylko to, żeby bawić publiczność. Oczywiście ja nie mam nic przeciwko temu. Sama też lubię bawić momentami moją publiczność i lubię lekkość w muzyce. Lubię swing, który jest kwintesencją lekkości. One jednak miały pewną konkretną misję. Obydwie były takimi „freedom fighters”, silnymi kobietami i artystkami walczącymi o wolność. Przeciwstawiały się temu, co działo się wtedy w Stanach Zjednoczonych, segregacji rasowej, tak bardzo krzywdzącej czarnoskórych. I miały w swoim repertuarze bardzo mocne protest songi. Abbey Lincoln wraz z perkusistą Maxem Roachem nagrała niezwykle przejmujący album „We Insist!”. To świetny przykład muzyki jazzowej, która zawiera w sobie sprzeciw i protest. Obydwie również nagrały utwór „Strange fruit”, który pierwotnie wykonywała wspomniana Billie Holiday. Ona nagrała go już w 1939 roku. A „Strange fruit” to jeden z najbardziej mocnych protest songów, jakie powstały w całej historii muzyki, do dziś. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze powstanie coś równie mocnego. To jest wiersz o linczowaniu czarnoskórych, do którego została napisana muzyka. Tytułowy „strange fruit”, ten dziwny owoc, to czarnoskóry człowiek, który wisi na gałęzi drzewa. W połączeniu z muzyką i interpretacją tych trzech wokalistek, właśnie Billie, Niny i Abbey to jest dla mnie coś niezapomnianego. Jak zaczęłam śpiewać jazz i pierwszy raz usłyszałam ten utwór, tak do dziś robi na mnie wielkie wrażenie. I chciałam do niego wrócić, dlatego pojawił się na moim albumie. A oprócz niego są na płycie również piękne ballady czy blues. Chciałam przypomnieć, że te artystki miały trochę więcej do powiedzenia niż wiele innych wokalistek jazzowych, dzięki muzyce i tekstom opisały rzeczywistość, która je otaczała.

Płytę „Remembering Nina & Abbey” nagrałaś w Stanach Zjednoczonych, w szczególnym składzie.

Tak, choćby z Geri Allen. To jedna z największych amerykańskich pianistek jazzowych, też czarnoskóra. Nieodżałowana, bo właśnie niedawno zmarła. Zanim jednak zdecydowała się na tę współpracę posłuchała moich wcześniejszych nagrań. I w trakcie wspólnej już pracy zadała mi ważne pytanie. Przyleciałam wtedy do Los Angeles, bo nagrywaliśmy ten album w bardzo fajnym oldskulowym studiu. Bardzo zależało nam na dobrym brzmieniu. Spotkałyśmy się pierwszy raz na próbach. Ona zobaczyła blondynkę, o jasnym kolorze skóry, która przynosi nuty i mówi, co będziemy grać, a wśród wybranych utworów jest też właśnie „Strange fruit”. Spojrzała na mnie podejrzliwie, a po próbie usłyszałam: „możesz mi powiedzieć, dlaczego ty to chcesz nagrać? Dlaczego to wybrałaś?” Odpowiedziałam jej, że właśnie dlatego, że to jest tak mocny utwór i ciągle aktualny. Wciąż w różnych miejscach świata dzieją się rzeczy potworne, wydawałoby się, nie z tej ziemi. Wciąż istnieje niesprawiedliwość, a my ludzie, nadal jesteśmy w stanie robić sobie nawzajem straszne rzeczy. I to jest wspomnienie, które staje się przestrogą. Tak jak „Umiera piękno” było przestrogą przed tym, co działo się w czasie wojny. Chciałam, żebyśmy mogli wspomnieć tych ludzi, którzy stracili życie w Powstaniu Warszawskim, ale również żebyśmy pomyśleli o tym, co zrobić, by te tragiczne chwile nigdy nie powróciły. Stąd też sięgnęłam po „Strange fruit” i myślę, że to chyba jeden z bardziej przejmujących utworów na moim albumie. On jest taki bardziej free jazzowy czyli nie było do końca wszystko było w nim ustalone. I jak gra właśnie Geri Allen, cudowna pianistka, to ja słyszę w tym historię jej przodków. Grał wtedy z nami również Brian Blade jeden z najlepszych perkusistów jazzowych. On również zna tę samą historię i to jak on interpretuje w grze na perkusji ten wiersz, to jest także coś niezwykłego. A moją najważniejszą inspiracją były te kolorowe ptaki Nina i Abbey, buntowniczki, szalone kobiety, poszukujące, nigdy nie odcinające kuponów od tego, co zrobiły wcześniej, idące zawsze pod prąd. Nie z prądem! Z prądem śmieci płyną. Tylko pod prąd! Warto poszukiwać i czerpać z przeszłości. Wciąż znajduję coś interesującego w przeszłości. W dzisiejszej muzyce, mówiąc szczerze, niewiele mnie tak ekscytuje. Naprawdę! Bardzo niewiele. A przeszłość bardzo!

Teraz przygotowujesz się już do nagrania kolejnej płyty. Z tego też powodu na pewno zależy Ci, by wszyscy mogli po nią siegnąć jak najbardziej legalnie. Od dawna jesteś już ambasadorką Legalnej Kultury, więc Ciebie do idei propagowanych przez tę fundację przekonywać chyba nie trzeba?

Oczywiście, przecież chodzi o to, żeby piractwo nie kwitło w naszej ojczyźnie. A kwitnie niestety od lat i ma się dobrze. Kinga Jakubowska, założycielka Legalnej Kultury współpracuje z ludźmi ze świata artystycznego i wspólnie staramy się pokazać społeczeństwu, że z kultury można korzystać legalnie i niekoniecznie za duże pieniądze. A to jest ważna świadomość. Piractwo, które tak kwitnie w Polsce, wynika często z niewiedzy, że można po dobra kultury sięgnąć legalnie nawet całkowicie za darmo lub za niewielką opłatą. Często godzą się na to sami twórcy, którym zależy na tym, by ich dzieła trafiły do odbiorców. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie tych utworów szukać, żeby płyty, czy filmy były zdobywane z legalnego źródła. Nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, ja na pewno do niedawna sobie nie zdawałam, jak wielkie pieniądze zarabiają różni ludzie w sposób niezgodny z prawem. Ludzie myślą, że coś kupują legalnie w sieci, opłacają dostęp do filmu, czy do muzyki, a okazuje się, że to nie artyści na tym zarabiają, tylko właśnie ci...

Nielegalni dystrybutorzy?

No właśnie, nie wiem nawet, jak ich nazwać, bo nie chce nikogo obrażać. A to są takie drobne cwaniaczki, które na tym zarabiają naprawdę wielkie pieniądze. Artystom się z tego nie należy nic. Dobrze więc, że Legalna Kultura jest takim medium uświadamiającym. Ma świetna stronę, warto tam zajrzeć. Wystarczy wpisać po prostu „legalna kultura”. Są zakładki, możemy się szybko dowiedzieć jak z kultury i rozrywki legalnie czerpać. Zachęcam wszystkich, by poświęcili trochę czasu na zapoznanie się z tą bogatą ofertą . Nie nabijajmy kiesy podejrzanym typom, którzy sobie świetnie żyją kradnąc z cudzego dorobku. Z piractwem trzeba naprawdę walczyć! Pewnie jestem idealistką, ale myślę, że ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, że pomagają w tym procederze. A nie wszystko za co zapłaciliśmy i ściągnęliśmy z sieci jest legalne. Lepiej więc znać miejsca, skąd możemy czerpać garściami i zgodnie z prawem. To zajmie nam chwilę, a twórcy będę uśmiechnięci, dostaną należytą opłatę za swoją pracę i będą mogli dalej dla nas tworzyć wspaniałe dzieła.

Na pewno możesz spojrzeć na ten problem z różnych perspektyw. Koncertowałaś w wielu miejscach świata, w różnych mieszkałaś. Problemu piractwa w tak dużej skali jak u nas nie było chyba nigdy choćby w Stanach Zjednoczonych?

Sądzę, że nie. To też cena naszej transformacji w latach dziewięćdziesiątych. Na początku wszystko było nieuregulowane i dzikie. Pamiętasz jak się kupowało kasety w przejściach podziemnych czy na straganach? Sama te kasety kupowałam jako licealistka. Nie było innych wtedy. W podziemiu obok Rotundy w Warszawie zaopatrzyłam się w dyskografię Boba Marleya na przykład. To jednak były inne czasy, które są już dawno za nami. Teraz naprawdę nie ma już usprawiedliwienia dla podobnych działań. Nie możemy okradać twórców, powinniśmy jedynie legalnie z całej kultury korzystać. To powinno być modą, rodzajem kindersztuby. Bardzo nieelegancko jest przegrywać sobie filmy czy płyty. To tak jakby ktoś zjadł w restauracji posiłek i nie uregulował rachunku. To jest nie do pomyślenia, ale ściąganie nielegalne płyty już jest w wielu środowiskach akceptowane. Zdarzyło mi się kilka razy po koncertach, dostać taką właśnie skopiowaną moją płytę do podpisania.

I nie podpisałaś?

Bardzo przeprosiłam, ale stanowczo odmówiłam. Nie będę popierać takich działań. Przecież teraz w internecie jest tyle możliwości zdobycia płyt legalnie, za darmo lub za niewielką opłatą. Można je też kupić bez żadnego problemu przez internet na przykład w Apple store czy fizycznie. Ja wciąż lubię kupować płyty, czytać liner notes i opisy utworów, , chociaż compact disc też jest już wypierany. Jeśli kupujesz płyty Twoich idoli, oni będą mogli tworzyć dla Ciebie kolejne albumy.

A co teraz w duszy Ci gra? Jaka będzie Twoja kolejna płyta?

Na razie nie chcę zbyt wiele zdradzać. Planuję płytę autorską. Lubię szukać równowagi między tym, o czym cały czas rozmawialiśmy czyli piękną spuścizną jazzu, do której warto wciąż wracać, a tworzeniem własnego repertuaru. To będzie płyta, na której znajdą się moje teksty. Składu instrumentalistów i kompozytorów na razie nie zdradzę, niech to również pozostanie słodką tajemnicą. Mogę tylko dodać, że brzmienie tej płyty będzie inne, niż na moich wszystkich dotychczasowych albumach. O szczegółach, mam nadzieję, porozmawiamy w przyszłym roku… Trzymaj kciuki za twórczy czas.

Artykuł powstał we współpracy z Fundacją Legalna Kultura. Istnieje już Baza Legalnych Źródeł, która daje dostęp do zasobów kultury zgodnie z prawem i wolą twórców. Baza znajduje się na stronie >>>