Obowiązkiem Teatru TVP powinno być zrealizowanie raz na 10 lat nowych „Dziadów”, „Wesela” i „Historyji o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim”. Budżet Teatru TVP wynosi mniej niż koszt jednego czołgu. Słowo kultura oznacza uprawę - mówi w wywiadzie dla PAP prof. Maciej Wojtyszko.

PAP: Skąd pomysł na cykl "Teatroteka", czyli telewizyjne wystawienia sztuk współczesnych młodych polskich autorów, które młodzi reżyserzy pod pana opieką artystyczną przygotowują od ponad 2 lat w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie?

Maciej Wojtyszko: Złożyło się na to kilka okoliczności. Najważniejsza była gotowość i pomysł dyrektora WFDiF Włodzimierza Niderhausa, by realizować teatry telewizji w halach wytwórni w momentach przestojów, pomiędzy kręceniem filmów. Takie przerwy wynoszą zwykle 4-5 dni – i to idealna okazja, żeby coś w nich zrobić. Słowem, był to pomysł z jednej strony trochę ekonomiczny, a z drugiej – wpływ na to miała sytuacja w TVP, gdzie zmniejszono znacznie produkcję przedstawień teatralnych. To był czas kryzysu finansowego i decyzyjnego w TVP, który sprawiał, że osoby odpowiedzialne za teatr telewizji mogły niewiele planów zrealizować. I tak, niejako mimochodem, dyrektor Niderhaus zapytał mnie, ponieważ jestem członkiem rady programowej WFDiF, czy są jacyś młodzi ludzie, którzy zdołaliby za pomocą kamer cyfrowych w tak krótkim okresie przygotować spektakl telewizyjny? I czy bym się nie zechciał tym zaopiekować? A ponieważ od wielu lat, bodajże od lat 80., uczę młodych studentów reżyserii pracy z kamerą – poczułem, że to jest duża szansa. Przypomnę, że zaczynałem pracę z młodzieżą jako asystent w łódzkiej Filmówce, potem uczyłem studentów w Białymstoku, a następnie w Akademii Teatralnej w Warszawie, gdzie trzy razy byłem dziekanem Wydziału Reżyserii. Muszę podkreślić, że to jest bardzo sympatyczny wydział, bo studentów bywa na roku 4-6. Znamy tych ludzi, w pewien sposób się z nimi zaprzyjaźniamy, opiekujemy nimi. I stąd otwarcie takiej furtki, czyli umożliwienie im wejścia do normalnej produkcji oraz zrobienia spektaklu telewizyjnego, było spełnieniem moich - nauczyciela - marzeń. Naturalnie, chciałbym, żeby przygotowywali większe formy, a jednocześnie mam świadomość, że AT nie ma na to pieniędzy.

PAP: W latach 2015-16 spektakle z tego cyklu - "Trash Story" i "Cukier Stanik" - zdobyły nagrody Platinum Remi i Golden Remi na The Houston International Film Festival. Widać, że "Teatroteka" dynamicznie się rozwija. Wsparło ją MKiDN.

M. W.: To, że cykl otrzymał wsparcie z MKiDN i że te teatry telewizyjne powstają jeden za drugim - uważam za duży sukces. W 2016 r. zrobiliśmy 9 spektakli. Warto dodać, że one są proporcjonalnie dużo tańsze niż np. filmy. Trzydzieści minut filmu fabularnego w Studio Munka kosztuje najmniej 1 mln zł. A realizacja naszych spektakli telewizyjnych kosztuje połowę. Przy "Teatrotece" zbiegło się wiele spraw. Otóż, np. przez lata wychowywałem też polskich dramaturgów. Istniał konkurs "Szukamy polskiego Szekspira" rozpisany przez Polski Ośrodek Stowarzyszenia Teatrów dla Dzieci i Młodzieży ASSITEJ – to były czasy działalności państwa Machulskich – i najpierw bywałem w jego jury, które co 2 lata oceniało z dwieście prac młodych ludzi piszących dramaty, a potem z nagrodzoną dwudziestką jeździłem na obozy teatralne. Śmiało mogę powiedzieć, że duża grupa polskich dramatopisarzy z pokolenia 30, 40-latków kiedyś się ze mną spotkała i rozmawiała o problemach warsztatowych - o tym, jak pisać dramaty. Zresztą wychowałem też w ten sposób własne dzieci – bo i Adam, i Maria zarabiają również pisaniem sztuk.

Sam wiem dobrze, że to nie jest proste, by "telewizyjnie zadebiutować", bo "chodziłem" chyba z 7 lat po telewizji. I pamiętam moment - zanim zrobiłem w 1978 r. "Ostatnie dni Bułhakowa" w poznańskim OTV - gdy wydawało mi się, że właściwie już nigdy nie zadebiutuję ani w telewizji, ani w filmie, bo wypraszanie pracy było szalenie męczące. Po prostu znam ten ból, kiedy młody człowiek jest pełen pomysłów, zapału i gotowości, by tworzyć – a nie ma miejsc, gdzie mógłby się spełnić, gdzie może udowodnić, że potrafi. Dlatego uważam, że "Teatroteka" wystrzeliła fantastycznie i stała się wręcz przygodą pokoleniową, tzn. stosunkowo młodzi dramatopisarze i reżyserzy, którzy się spotkali przy tej okazji – stworzyli odrębne pokolenie. Wszyscy nieźle funkcjonują na rynku. Bo tak już jest, że gdy człowiek zrobi to pierwsze przedstawienie, które jest świadectwem jego umiejętności – to przerywa błędne koło zarzutów, że nic pan/pani nie zrealizował i nie możemy dać szansy. Jak dotąd trzydzieści kilka osób w ramach "Teatroteki" zyskało świadectwo, że potrafią robić teatry telewizji i dołączyło do grona twórców tego gatunku.

PAP: Od 2015 r. we współpracy z Instytutem Teatralnym im. Z. Raszewskiego organizowane są comiesięczne projekcje spektakli z "Teatroteki" uzupełnione spotkaniami z twórcami. Od grudnia 2016 r. dostępne są na platformie VOD.PL. Ekranizacje młodej dramaturgii z cyklu "Teatroteka" gościły m.in. na 41. Ogólnopolskich Konfrontacjach Teatralnych – Klasyka polska w Opolu, na festiwalu KONTRAPUNKT w Szczecinie, jako prolog 18. Festiwalu INTERPRETACJE w Katowicach. Znalazły się też w programie 16. Ogólnopolskiego Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu; prezentowano je w Teatrze Starym w Lublinie i w ramach projektu Teatr na Plaży w Sopocie. Pokazywano je na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych MŁODZI I FILM, na Festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym, w ramach 16. Festiwalu Filmu Polskiego na Litwie.

M. W.: To prawda. Wspomaga nas zresztą kilka instytucji – MKiDN, Instytut Teatralny. Wspiera nas też w pewnym sensie TVP - z niejakim trudem, bo tam ciągle zmieniają się pasma i ludzie – ale dość regularnie emituje te spektakle. To znacząca różnica, bo w TVP spektakl "Teatroteki" rocznie może obejrzeć jakieś 200 tys. widzów. I to też jest prezent dla tych młodych twórców.

PAP: Przed czerwcowym Festiwalem "Dwa Teatry" w Sopocie wystosował pan list otwarty do prezesa TVP, w którym czytamy: "My, twórcy i realizatorzy cyklu +Teatroteka+, wyrażamy swoje zaskoczenie i zaniepokojenie faktem, że dyrektor organizacyjno-artystyczny festiwalu +Dwa teatry+, pani Ewa Millies-Lacroix nie dopuściła 3 produkcji WFDiF z tego cyklu do udziału w konkursie". Podpisało się pod nim ponad 60 twórców.

M. W.: Wyjaśnię, że trwają rozmowy z TVP, ponieważ problemem są umowy. TVP jako nadawca może podpisać umowę, która obiecuje autorowi dramatu nieco lepsze warunki niż te, które może zaoferować WFDiF. To dość istotne, ponieważ autor producentowi, jakim jest WFDiF, musi sprzedać wszelkie prawa. Inaczej wygląda to przy podpisywaniu zupełnie innego rodzaju umowy z nadawcą, czyli TVP. Spektakle z cyklu "Teatroteka" są produkowane na warunkach takich, jak filmowe, czyli że podpisuje się umowy takie jak przy produkcji filmu. I to właśnie jest podstawa sporu o to, czy przedstawienia z "Teatroteki" są teatrami telewizji, czy nie. Ponieważ umowy są na dzieła audiowizualne – a nie na teatry telewizji. Mam nadzieję, że dojdziemy do jakiegoś porozumienia. Bo to niepotrzebnie dzieli środowisko i stawia młodych twórców w dziwnej sytuacji: zrealizowali teatry telewizji, ale nie mogą stawać do konkursu. Istnieją dwa wyjścia: albo Festiwal "Dwa Teatry" nie będzie festiwalem gatunku, zwanego teatrem telewizji, a jedynie konkursem produkcji wewnętrznych TVP - tak było w tym roku - albo wszystkie instytucje się porozumieją, że te zaszłości formalno-biurokratyczne nie są istotne. A jedynym kryterium będzie forma, czyli gatunek spektaklu – teatr telewizji. Przyznam, że rozmowy są trudne, ale mam nadzieję, iż po zmianach w TVP i powołaniu Agencji Kreacji Teatru, uda nam się porozumieć.

PAP: Ale na czele Agencji Kreacji Teatru stoi Ewa Millies-Lacroix?

M. W.: Cenię panią Ewę i znam ją od wielu lat, bo spotykaliśmy się i razem pracowaliśmy jeszcze w czasach realizacji moich teatrów telewizji. Sądzę, że będzie skłonna, by jakoś ten problem rozwiązać. A jak nie... to będą dwa festiwale – Festiwal "Dwa Teatry" i festiwal "Teatroteki". Moim zdaniem są to tylko przeszkody biurokratyczne, niepotrzebnie antagonizujące.

PAP: Np. osobą łączącą te dwie instytucje jest reżyser Wawrzyniec Kostrzewski, który w cyklu "Teatroteka" przygotował spektakl "Walizka" wg Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, za który w 2016 r. Sekcja Polska Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych AICT przyznała mu Nagrodę im. Stefana Treugutta. W marcu br. dla TVP zrealizował "Listy z Rosji" markiza de Custine’a. Za ten spektakl w czerwcu br. otrzymał nagrodę na Festiwalu "Dwa Teatry".

M. W.: No właśnie. Jestem bardzo dumny z tego, jak on pracuje. Jeżeli będzie tak, że "Teatroteka" stanowić będzie przedsionek dla Teatru TVP – nic się złego nie stanie. Oznaczać to będzie, że przygotowujemy kadry dla telewizji. Wracając do sporu – uważam, że jest on niepotrzebny także dlatego, że i TVP, i WFDiF są to instytucje państwowe, które powinny się wspierać. Ale powtarzam, wszystko zasadza się na kruczkach prawnych. Bo gdyby któryś z autorów, którego sztuki zrealizowano w "Teatrotece" miał poczucie krzywdy, a nie wyróżnienia – wtedy rozumiałbym, że coś jest nie w porządku. W istocie te różnice w wysokości umów nie są zbyt duże. Po prostu żaden producent nie może podpisać takiej umowy, jak nadawca. I tu tkwi sedno tego biurokratycznego pata. Myślę, że jeśli przedstawiciele TVP i WFDiF usiądą – to znajdą jakieś rozwiązanie.

PAP: Jaka jest kondycja Teatru TVP? Pojawiały się artykuły przypominające, że w okresie PRL-u, a i po 1989 r. realizowano w TVP ponad sto spektakli rocznie. W ub. roku w TVP zrealizowano 6 premier; w zapowiedziach nowej dyrektor AKT TVP ma ich być rocznie trzy razy więcej.

M. W.: Mam nadzieję, że nowo powołana Agencja Kreacji Teatru będzie miała bardzo silną niezależność finansową. W segmencie teatr telewizji pieniądze, które trzeba wydać są w istocie bardzo małe. Przypomnę tylko, że TVP ma jeszcze taki segment, zwany rozrywką, na który idą cztero-, pięciokrotnie większe sumy. A szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, na czym ta rozrywka polega. Teatr TVP, który bez wątpienia byłby nadal największym teatrem narodowym, to niesłychanie ważna instytucja. Uważam, że to powinno być w dalszym ciągu "oczko w głowie" każdej szanującej kulturę władzy. Liczę na to, że w pewnym momencie ruszy realizacja spektakli telewizyjnych, i że ruszy też ich produkcja nie tylko w Warszawie, ale również w ośrodkach regionalnych. To jest niesłychanie ważne dla lokalnych środowisk teatralnych. Np. fakt, że zrealizowałem telewizyjną "Ferdydurke" w Krakowie, "Ostatnie dni" Bułhakowa w Poznaniu, a we Wrocławiu "Opowieść teatralną" – to było istotne dla aktorów z tych miastach, którzy w nich występowali. Nie było takiej obłąkańczej dyskryminacji. Obecnie mówi się "niech pan/pani weźmie kogoś z Warszawy". Unika się sytuacji, gdy aktor ma przyjechać do stolicy – nawet wielki aktor – bo koszty są bardzo wysokie. Trzeba mu zapłacić koszty podróży itp. Życie teatralne na tym traci. Kultura narodowa na tym traci i ludzie teatru - też.

Uważam, a to powinno być oczywiste dla decydentów, że obowiązkiem Teatru TVP powinno być zrealizowanie raz na dziesięć lat nowych "Dziadów", "Wesela" i "Historyji o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim". Słowo kultura oznacza uprawę. Trzeba odświeżać myślenie i odświeżać język i dialog o sztuce narodowej. Stąd nasze czasy wymagają kilku odważnych, szybkich decyzji i przeznaczenia w sumie nie tak wielkich kwot na spektakle telewizyjne. Podejrzewam, że budżet Teatru TVP wynosi trochę mniej niż koszt jednego czołgu.

PAP: W TVP istniał odrębny teatr dla dzieci, teatr familijny.

M. W.: Sytuacja, gdy nie ma teatru telewizyjnego dla dzieci, który byłby mądry, kulturalny, dowcipny – a w to miejsce wciskają się programy zagraniczne, często koszmarne – jest okropna. Zwłaszcza, gdy mówimy o wychowaniu przez wartości. Muszę powiedzieć, że jak oglądam z wnuczką amerykański serial, gdzie głównym zmartwieniem dziewczynek jest to, czy się ładniej ubrały od innych, a chłopcy konkurują, za przeproszeniem, w tym, kto głośniej puści bąka – to mam wrażenie, że to jest wychowywanie ludzi do niewolnictwa. Nie podoba mi się edukowanie dzieci za pomocą programów na kanałach komercyjnych – wolałbym, żeby na kanałach TVP były bardzo dobrze zrealizowane, mądre i kształcące dzieci spektakle. Zwłaszcza że mamy mnóstwo świetnych autorów i twórców teatru lalkowego, którzy tylko czekają, żeby przygotować w TVP sensowne przedstawienia dla polskich dzieci.

PAP: A co pan sądzi o wprowadzonym do TVP przez Wandę Zwinogrodzką gatunku widowisk teatralnych w cyklu Scena Faktu, czyli swoistych teatrów dokumentalnych.

M. W.: Skłamałbym, mówiąc, że jestem przeciwko. Przypomnę, że w ramach tej formuły przygotowałem w 2007 r. "Chryje z Polską. Rzecz o Stanisławie Wyspiańskim". Nie jest tak, że sama formuła jest zła. Ważne jest natomiast, jak się ją realizuje. Chodzi o to, żeby to nie była naiwna, szkolna propaganda, która raczej odbiera ludziom chęć do oglądania. Niech to będą mądre teksty i realizacje, mówiące o naszej przeszłości w sposób taki, by ludzi zachęcić do myślenia. Np. w cyklu "Teatroteka" powstał fantastyczny teatr telewizji pt. "Zakład Doświadczalny Solidarność". Zrobił go Adam Sajnuk. Spektakl ogląda się z olbrzymim zainteresowaniem. I to jest takie niewartościujące spojrzenie na naszą przeszłość, bo w tym przedstawieniu chodzi o to, aby przyjrzeć się historii na tyle głęboko i wnikliwie, by pozostawić następnym pokoleniom czytelne ślady chwały i równie czytelne cienie tamtego okresu.

Uważam, że Zwinogrodzka miała bardzo dobre intencje i w cyklu Scena Faktu powstało kilka fantastycznych tekstów i spektakli, przyglądających się historii w sposób niebanalny. To był dobry pomysł, zwłaszcza że było dużo spraw do odkłamania i pewnie nadal jest. Ale odkłamywania w tym znaczeniu, że pokazuje się, iż historia bywa złośliwa i lubi płatać figle. Np. nikt u nas nie zauważył tego, co zauważyli Amerykanie, czyli okupacyjnej historii Żabińskich. Bohaterstwa ludzi, którzy ukrywali Żydów w opustoszałych pomieszczeniach ZOO. Marcin Szczygielski na szczęście napisał o tym książkę, ale nikt z polskich filmowców, ani ludzi telewizji nie poruszył tej historii? Film o nich zrobili Amerykanie, którzy odkryli dla nas nawet Irenę Sendlerową.

Słowem – jesteśmy bardzo słabi w obserwowaniu nas samych i od razu zaczynamy się kłócić, jak to było naprawdę. A bywało różnie. Trudno np. znaleźć stuprocentowe argumenty, że pogrom kielecki był inspirowany przez UB. Rozmawiałem z jednym z kolegów, który bardzo się przymierzał, by oddać sprawiedliwość tamtym ludziom i wydarzeniom, ale napotkał w tym trudności, rozbieżne relacje itp. A po latach... po prostu trudno dotrzeć do faktów.

PAP: "Zakład Doświadczalny Solidarność" to jednak nie jedyny spektakl "Teatroteki" odnoszący się do polskiej historii.

M. W.: Myślę, że cały ten pokoleniowy cykl ma w sobie coś takiego, że przynajmniej niektóre przedstawienia bardzo mądrze ukazują stan świadomości naszego społeczeństwa. Dużo jest w nich ważnych diagnoz, które nie są czytelne na co dzień. I dotyczą one w pewnym sensie domeny Sceny Faktu – np. "Feinweinblein" w reż. Mateusza Bednarkiewicza to opowieść o mazurskiej wsi, w której ludzie, żyjący wcześniej pod okupacją niemiecką, później pod okupacją sowiecką chcą, żeby im dano radio. Takie były fakty, bo autorka Weronika Murek, gdzieś to na Mazurach wygrzebała i opisała, jakie ludzie mieli wtedy nadzieje. Zarazem jest to wręcz fenomenalna diagnoza świadomości ludzi w latach 50. Opowieść o mrokach czasów komunistycznych, ale niejednorodna i niejednoznaczna.

Sądzę, że w zrozumieniu historii bardzo przeszkadzają nam plakatowe wizje. Dotyczy to zwłaszcza czasów PRL-u. Są one zbyt łatwe. Przyjrzenie się tym czasom głębiej – pokazuje, że było jeszcze gorzej, inaczej. Myśmy się z wieloma sprawami z naszej przeszłości nie rozliczyli wystarczająco głęboko. To nie znaczy, że nie należy wartościować – ale trzeba zobaczyć jasne i ciemne strony przeszłości. Nie każdy wie, że w obozach w Polsce po zakończeniu wojny trzymano Ślązaków, których traktowano jak Niemców. A to przecież gen. Władysław Sikorski polecił, żeby podpisywali volkslistę. Los Polaka-Ślązaka, który był traktowany jak Niemiec, jest czymś, o czym się nie mówi. Dyskutujemy o Katyniu, o zbrodniach komunistycznych, ale o takich "niuansach" naszej przeszłości nie mówimy. Te "nasze winy" bez przerwy mają kolor polityczny. Trudno mieć pretensje do gen. Sikorskiego..., a powinno się je mieć, bo spowodował, że wielu ludzi siedziało w obozach.

Bo tak już bywa, że artyści patrząc na historię, czasami widzą rzeczy ciekawsze i głębsze. A wtedy dyskusja z widzem odbywa się na innym poziomie. Jednak ta rozmowa narodu o sobie samym powinna trwać – nawet jeśli, albo zwłaszcza wtedy gdy... mamy różne punkty widzenia na zdarzenia, postawy i konkretnych ludzi.

Rozmawiał Grzegorz Janikowski (PAP)