Skąd się wziął język? Dlaczego potrafimy mówić? Niektórzy naukowcy twierdzą, że to jeden z najtrudniejszych problemów nauki w dziejach. Najpewniej mają rację
Książka „Pchły, plotki a ewolucja języka. Dlaczego człowiek zaczął mówić?” Robina Dunbara ukazała się nakładem wydawnictwa Copernicus Center Press w tłumaczeniu Tomasza Pańkowskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Zagadka pochodzenia języka była w swoim czasie czymś na kształt Świętego Graala nauk o człowieku. Najśmielsze pomysły przychodzą nam bowiem do głowy, kiedy o przedmiocie naszych rozważań nie wiemy prawie nic. Société Linguistique de Paris (Paryskie Towarzystwo Językoznawcze) powstało w 1864 roku, a już w dwa lata później kategorycznie zabroniło na swym forum wszelkich dyskusji o początkach języka, uznając zagadnienie za nierozwiązywalne. Jak należy się domyślać, była to rozpaczliwa próba zatkania palcem przeciekającej zapory – tomy, w których zawarto teorie przełomowo i ostatecznie wyjaśniające tę tajemnicę, kurzą się obecnie tysiącami w najdalszych zakamarkach uniwersyteckich bibliotek. Co ciekawe, wciąż powstają nowe. Temat nie stracił na aktualności i choć nie sytuuje się w głównym nurcie lingwistyki, stał się obiektem zainteresowania potężnego konglomeratu innych nauk – antropologii, archeologii, psychologii, kognitywistyki, biologii – wspieranego przez neodarwinowską teorię ewolucji.
Badacze uparcie wchodzący na to pole minowe uważają, że wiarygodne naświetlenie okoliczności, w których nasi przodkowie przed dziesiątkami (albo i setkami) tysięcy lat zaczęli używać języka, może utorować drogę do odpowiedzi na pytania bardziej fundamentalne, rozgrzewające od wieków krew w żyłach filozofom: co decyduje o tym, że jesteśmy ludźmi i gdzie przebiega granica między naturą a kulturą. No i do czego właściwie – to już pytanie frapujące przyrodników – potrzebne nam te koszmarnie energochłonne, wielkie mózgi, z powodu których nasze dzieci przychodzą na świat, przysparzając cierpień matkom, a same przez następny rok pozostają całkowicie niezdolne do samodzielnego życia. Bo raczej nie chodzi tu o grzech pierworodny i stanowcze słowa Boga skierowane do Ewy: „Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci” (Księga Rodzaju 3,16; Biblia Tysiąclecia).
Boski dar języka
Język to fenomen – jest uniwersalny (nie istnieją zbiorowości ludzkie pozbawione języka), równomiernie rozwinięty (z punktu widzenia lingwistyki nie ma i nie było języków funkcjonalnie lepszych bądź gorszych), niewiarygodnie elastyczny i adaptatywny. Nic więc dziwnego, że wiązano go niegdyś na różne sposoby z absolutem, uważając za rodzaj metafizycznego projektu, dar przekazany ludzkości w zamierzchłych czasach przez istoty boskiego pochodzenia. Skoro tak – przypuszczano – to być może istnieje ścieżka dojścia do owego boskiego narzecza. Czy dzieci, których rozmyślnie nie będziemy uczyć naszego języka, nie zaczną przypadkiem mówić słowami bogów? Hebrajczycy twierdzili, że językiem Adamowym jest hebrajski. Znaleźli się też tacy, którzy postanowili zawierzyć empirii – Herodot podaje, że egipski faraon Psametych (zapewne Psametych I panujący w VII w. p.n.e.) nakazał umieścić dwójkę małych dzieci w odludnym miejscu pod opieką pasterza, który nie mógł się przy nich odezwać ani słowem. Faraon oczekiwał dowodu na to, że zdolność mowy jest wrodzona. Wedle relacji Herodota po dwóch latach dzieci zaczęły ze sobą rozmawiać, a słowo, które najczęściej dawało się wychwycić z tych konwersacji, brzmiało „bekos”, co po frygijsku znaczyło „chleb”. Tym samym Psametych, twórca pierwszego w dziejach zaświadczonego eksperymentu psychologicznego, uznał, że startowym językiem ludzkości musiał być frygijski.
Przez wieki z tego względu interesowano się zwłaszcza tzw. dzikimi dziećmi, wychowywanymi przez zwierzęta, cudem odnalezionymi w kniei (by przypomnieć tu choćby XIX-wieczną sprawę Kaspara Hausera, upamiętnioną w latach 70. zeszłego wieku znakomitym filmem Wernera Herzoga). Skutkiem ubocznym poszukiwań prajęzyka u tych istot – miały one rzekomo automatycznie cofnąć się do stanu pierwotnej dzikości, nie zaznawszy wcześniej cywilizacji – było ustalenie, że w procesie dorastania występuje najprawdopodobniej jakiś krytyczny okres, podczas którego dziecko z łatwością uczy się języka, a po upłynięciu którego jest w stanie posiąść jedynie ograniczoną liczbę słów i podstawowych fraz.
Dyskusja o tym, co wrodzone, a co wyuczone (a także: co organiczne, a co psychiczne; co instynktowne, a co świadome) nabrała ponownie rozpędu na przełomie lat 50. i 60. XX stulecia, gdy z jednej strony, po odkryciu DNA, otworzyły się szerokie perspektywy dla genetyki i ewolucjonizmu, a z drugiej amerykański językoznawca Noam Chomsky dokonał przełomu w lingwistyce koncepcją gramatyki transformacyjno-generatywnej. W dużym uproszczeniu owa koncepcja mówi o tym, że każdy użytkownik języka za pomocą skończonej liczby formalnych reguł jest w stanie skonstruować (lub – jako odbiorca – zrozumieć) nieskończoną liczbę zdań. Chomsky nie poprzestał na tym założeniu. Jego dalsze hipotezy miały bardziej prowokacyjny charakter: założył bowiem, że, po pierwsze, istnieje ukryta, „głęboka struktura” języka, po drugie, że da się z tej struktury wyłowić zasady uniwersalnej gramatyki, wspólnej dla wszystkich języków, a po trzecie, że w ludzkim umyśle musi znajdować się wyspecjalizowany moduł umożliwiający dzieciom nabywanie języka wedle modyfikowanych na bieżąco zasad tejże gramatyki. Jego zdaniem w inny sposób nie da się wytłumaczyć szybkości i precyzji, z jaką dzieci uczą się złożonych reguł składniowych.
Chomsky wywołał spore zamieszanie w obrębie językoznawstwa. Jego teoria o wrodzonym mechanizmie nabywania języka, wymierzona początkowo w behawioryzm (i jego bezlitosne twierdzenie, że wobec braku wiedzy na temat tego, co dzieje się w „czarnej skrzynce” umysłu, musimy bazować wyłącznie na danych wejściowych i wyjściowych, bodźcach i reakcjach), zmieniła też psychologię – była między innymi impulsem do ostatecznego uformowania się kognitywistyki, bez której dorobku trudno wyobrazić sobie współczesną wiedzę o działaniu mózgu. Przy okazji jednak Chomsky zasilił pozornie wyschnięty strumień dociekań na temat pochodzenia języka.
Paleolityczny hardware
Jeśli bowiem mamy w umyśle wspomniany wcześniej moduł – ubrany w neurony abstrakcyjny kod – to jakoś musieliśmy go odziedziczyć po przodkach. Musiał być zatem elementem, który zwiększał ich sukces ewolucyjny. Czy to zatem możliwe, byśmy posiadali organ językowy będący rezultatem doboru naturalnego? I jak się to ma do przekonania, że kultura, w odróżnieniu od cech biologicznych, nie jest zapisana w genach, ale przekazywana z pokolenia na pokolenie w wyniku społecznych interakcji?
Brak tu miejsca na wnikliwe omówienie choćby najważniejszych koncepcji, jakie z tych przesłanek wysnuli naukowcy przez ostatnie półwiecze. Dość powiedzieć, że kwestia wyjaśnienia początków języka nadal jest gonitwą za umykającym horyzontem. Niektórzy zaangażowani w temat badacze, np. psycholog poznawczy Morten Christiansen czy lingwista Simon Kirby, twierdzą, że to zasadniczo jeden z najtrudniejszych problemów nauki w dziejach. Najpewniej mają rację.
Tak czy owak, zgodnie z rozmaitymi teoriami, mogliśmy zostać mówiącymi małpami w wyniku generalizacji języka, który początkowo wyewoluował jako sposób intymnej komunikacji między matką a potomstwem. Albo w rezultacie adaptacji prostego kodu gestykulacji występującego wśród naczelnych. Albo w wyniku nadawania elementarnych znaczeń śpiewowi poprzedzającemu język. Albo dlatego, że musieliśmy skutecznie koordynować zbiorowe polowania na grubego zwierza.
Naczelny kłopot z tego typu dociekaniami jest taki, że brak na nie bezpośrednich dowodów. Przed dziesiątkami tysięcy lat nasi protoplaści niestety nie znali pisma (no może poza mieszkańcami Atlantydy i odwiecznego Imperium Lechitów). Da się bazować jedynie na pośrednich wskazówkach: wnioskach z obserwacji zachowań ludzi, małp naczelnych i innych zwierząt, z antropologicznych badań wciąż żyjących na Ziemi plemion łowców zbieraczy, z analizy szczątków kopalnych hominidów i ludzi, małpiego i ludzkiego genomu albo neurologicznej budowy mózgu, z informacji dostarczanych przez genetykę populacyjną.
Dzisiejsza neodarwinowska psychologia ewolucyjna wychodzi z paru założeń, które znajdują takie właśnie – pośrednie – potwierdzenia. W pierwszej kolejności uważa się więc, że nasze zachowania są zasadniczo uniwersalne (a nie specyficzne dla rasy, regionu czy strefy klimatycznej), ponieważ genetyczna historia w pełni rozwiniętej ludzkości jest z perspektywy ewolucyjnej bardzo krótka, to zaledwie plus minus 100 tys. lat. Z tej krótkotrwałości procesu ewolucyjnego wynika coś jeszcze: to mianowicie, że mamy w głowach paleolityczny hardware – nasze umysły uformowały się w epoce kamiennej, a stosujemy je do rozwiązywania problemów cywilizacji postindustrialnej. Okoliczność, że biologicznie ukształtowały się wtedy, a nie teraz, zawiera w sobie kolejną implikację: są one wynikiem adaptacji do ówczesnych wyzwań środowiskowych i społecznych. Innymi słowy, liczne zachowania współczesnego człowieka można zrozumieć tylko wtedy, gdy zderzy się cechy nowoczesnych kultur z warunkami życia w paleolitycznych społecznościach łowców-zbieraczy. Znana nam ludzkość narodziła się z tego napięcia, które w gruncie rzeczy da się równie dobrze opisać jako kontinuum.
Oczywiście wszystko to są hipotezy, wedle których można układać nie tyle pełnowartościowe teorie naukowe, ile prawdopodobne, acz nie do końca weryfikowalne scenariusze wydarzeń z przeszłości. Ta spekulatywność bywa irytująco arbitralna albo okropnie redukcjonistyczna (próbująca, mówiąc nieco obcesowo, uzależniać skomplikowaną rzeczywistość od jej uproszczonego modelu). Czasami jednak zdarzają się koncepcje, które wnoszą coś wartościowego zarówno do naszego rozumienia korzeni człowieczeństwa, jak i do wiedzy o dzisiejszym świecie. Scenariusz powstania języka wyłożony przez brytyjskiego antropologa i psychologa ewolucyjnego Robina Dunbara w książce „Pchły, plotki a ewolucja języka. Dlaczego człowiek zaczął mówić?” jest dodatkowo – jeśli można tak to ująć – uroczy.
Obsmarowywanie jako strategia
Dunbar, przez wiele lat badacz zachowań naczelnych, wprowadził do kanonu antropologii tzw. liczbę Dunbara, czyli liczbę osób, z jakimi jednostka jest w stanie utrzymywać w miarę bliski kontakt. Liczba ta wynosi mniej więcej 150, co znajduje swoje potwierdzenie zarówno w analizach grup łowców-zbieraczy, jak i wzorców organizacji we współczesnych zbiorowościach (w firmach, wojsku, w naszych notesach z telefonami i e-mailowych książkach adresowych). Zdawałoby się, że 150 to mało, ale to jest bardzo dużo: hipoteza Dunbara zakłada, że to właśnie konieczność obsługi powiększającej się liczby wielostronnych relacji społecznych (a także idąca z nią złożona teoria umysłu pozwalająca rozumieć, co myślą i zamierzają inni) była głównym ewolucyjnym bodźcem do szybkiego przyrostu masy ludzkiego mózgu. I nie chodziło tu o towarzyskość, ale o ochronę i współpracę – na otwartej przestrzeni afrykańskiej sawanny łatwiej było przeżyć w większej grupie, samemu także zwiększając rozmiary ciała.
Intensywne relacje grupowe wymagają nieustającego podtrzymywania, a także eliminowania potencjalnych oszustów. Małpy naczelne, żyjące w mniejszych grupach, załatwiają ten problem za pomocą wzajemnego iskania się. To coś więcej niż tylko świadczone sobie grzecznościowo usługi, u naczelnych to dosłownie społeczny klej, iskanie zajmuje im do 20 proc. czasu dziennej aktywności. Ale powiększające się wczesnoludzkie społeczności potrzebowały czegoś więcej – czegoś, co zastąpi mało ekonomiczne energetycznie iskanie, zachodzące zawsze w układzie jeden na jeden. Dunbar twierdzi, że takim bardziej efektywnym, „wokalnym” iskaniem stał się język, a ściślej mówiąc: plotka.
Mowa, przy wszystkich swoich akustycznych ograniczeniach, pozwala wiązać ze sobą w kręgu nawet cztery osoby. A wbrew górnolotnym opiniom na temat użytkowania języka przez ludzi, mają oni skłonność do nieustającego pytlowania na tematy towarzyskie – znacznie częściej obrabiamy komuś tyłek, niż konwersujemy o teorii chaosu. Plotka bowiem służy autoreklamie, panowaniu nad własną reputacją, a także kontroli społecznej i wzajemnym informowaniu się o potencjalnych oszustach.
Stąd już jeden krok do spostrzeżenia, że teoria Dunbara w pewnym sensie wyjaśnia, dlaczego internet, który był przed dwiema dekadami uważany za chorągiew wolnościowego, cywilizacyjnego postępu, służy dziś użytkownikom głównie do wymiany postów na Facebooku. I obsmarowywania bliźnich. To jest po prostu najlepszy użytek, jaki potrafimy robić z języka. I on właśnie uczynił nas ludźmi, na dobre i na złe.