Nazistowski koszmar to kilka szalonych idei, które w życie próbowali wcielać Niemcy, lecz po latach wszystkiemu winien ma być i tak polski Żyd.
Magazyn 2.06. / Dziennik Gazeta Prawna
Wiadomość o artykule w „Spieglu” dotarła do instytutu za sprawą mieszkającej w Londynie Joanny Belin, siostrzenicy prof. Hirszfelda – wspomina prof. Janusz Boratyński z Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN im. Ludwika Hirszfelda. – Gdy został przeczytany, wywołał wielkie oburzenie – dodaje. Taka reakcja na tekst Franka Thadeusza „Der Blutwahn” (Szaleństwo krwi), który w maju 2013 r. ukazał się w niemieckim tygodniku „Der Spiegel”, nie powinna dziwić. Autor ogłosił, że odpowiedzialność za narodziny teorii stanowiących późniejszy fundament nazistowskich tez o czystości krwi ponosi polski immunolog Ludwik Hirszfeld.
Dziennikarz powołał się na publikację szwajcarskiej historyczki z Uniwersytetu w Zurychu Myriam Spörri. W monografii „Reines und gemischtes Blut: Zur Kulturgeschichte der Blutgruppenforschung, 1900–1933” (Czysta i mieszana krew: Kulturowa historia badań nad grupami krwi 1900–1933) stwierdziła, że polski uczony, kierując się eugenicznymi przekonaniami, wprowadził „pojęcie czystości krwi”. A co więcej, określając występowania grup krwi wśród różnych społeczności, stworzył teorię praras. Wedle niej posiadacze grupy A wywodzili się z północy oraz zachodu Eurazji, a ludzie z grupą B osiedli na wschodzie i południu. Po czym wędrówki plemion doprowadziły do zmieszania obu grup krwi. Spörri, powołując się na artykuł Hirszfelda zamieszczony w 1919 r. na łamach czasopisma „Lancet” oraz jego późniejsze wspomnienia, uznała, że propagował rasistowskie teorie o większej wartości krwi aryjskiej. I dał początek późniejszemu szaleństwu III Rzeszy.
„Większości lekarzy nad Renem czymś niewyobrażalnym wydawało się zmieszanie krwi Niemca z krwią człowieka narodowości żydowskiej. Również transfuzje między mężczyznami i kobietami były dla doktorów rzeczą mocno podejrzaną, obawiali się bowiem, że wraz z owym »sokiem życia« męski biorca mógłby nabrać cech płci przeciwnej” – napisał Thadeusz, nie omieszkając wskazać, kto jest temu winien. „Podstawy owego fanatyzmu stworzyli właśnie Hirszfeldowie (Ludwik wraz z żoną Hanną –red.) swoimi badaniami poświęconymi grupom krwi. »British Medical Journal« odmówił nawet z początku ich wydrukowania” – podkreślał niemiecki dziennikarz. Dodając, że „ówcześni badacze, tacy jak Hirszfeld, traktowali jako rzecz całkowicie oczywistą, że poszczególne grupy krwi są oznaką bardziej lub mniej wartościowych właściwości związanych z daną rasą. Byli przekonani, że z krwi odczytać można też cechy osobowości”.
Również pochodzenie etniczne światowej sławy naukowca i jego żony nie musiało, zdaniem Thadeusza, stanowić przeszkody w tworzeniu rasistowskich teorii, ponieważ „nie czuli się oni w pierwszym rzędzie Żydami, lecz naukowcami”.
Bicie głową w mur
– Ówczesny wiceprezes PAN, związany z naszym instytutem prof. Andrzej Górski, stwierdził, że trzeba „Spieglowi” przyłożyć i że trzeba prostować to, co napisała w doktoracie Spörri, bo ta książka była jej dysertacją – mówi prof. Boratyński. – Przygotowaliśmy sprostowanie dla gazety, ale „Spiegel” go nie opublikował – uzupełnia. Niemiecki tygodnik zignorował racje naukowców z Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN. Skończyło się na wpisach Polaków dodanych w komentarzach na anglojęzycznej stronie internetowej tygodnika. Czyli czymś, co mało kto zauważa.
– Wówczas stwierdziłem, że dobrze by było, żeby choć niektórzy Niemcy po prostu przeczytali książkę Hirszfelda – wspomina prof. Boratyński. Uderzał więc kolejno do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ambasady polskiej w Berlinie ze swoim pomysłem. Ale wydaniem w języku niemieckim napisanej przez Ludwika Hirszfelda „Historii jednego życia” nikt nie był zainteresowany. Pomocy doczekał się dopiero od prof. Roberta Traby, dyrektora Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie. Dzięki ich wspólnym staraniom znalazło się wydawnictwo, które wzięło na siebie druk i dystrybucję „Historii...”, rezygnując z jakiegokolwiek dofinansowania.
– Pozostawała kwestia dobrego tłumaczenia, bo te istniejące trąciły myszką i były słabe od strony naukowej – podkreśla prof. Boratyński – Wystąpiliśmy więc do Instytutu Książki o 30–40 tys. zł na pokrycie kosztów nowego tłumaczenia. Było to już nawet obgadane i nagle przyszła zaskakująca wiadomość od jego dyrektora, że nie widzi potrzeby wydania tej książki, a poza tym Instytut Książki wydaje tylko beletrystykę, a wspomnienia Hirszfelda nią nie są – irytuje się naukowiec. „Książka Hirszfelda to beletrystyka najwyższej próby. Dlatego proszę, aby osoby, które podjęły negatywną decyzję, PRZECZYTAŁY książkę” – napisał Boratyński w e-mailu do ówczesnego dyrektora Instytutu Książki Grzegorza Gaudena. Niczego tym nie uzyskał. Dopiero długie starania w Ministerstwie Kultury dały efekty i fundusze się znalazły. Sprawa ukazania się na rynku niemieckim „Historii jednego życia” może mieć więc swój szczęśliwy finał. Wedle planów książka powinna trafić do sprzedaży po drugiej stronie Odry jesienią tego roku.
Tyle że bez środków na promocję może się ona łatwo rozpłynąć wśród setek podobnych pozycji. Trudno też przypuszczać, by wywołała podobny oddźwięk jak artykuł w „Spieglu”. Z kolei cztery lata, które minęły od jego publikacji, najlepiej pokazują naszą bezradność, gdy ktoś na Zachodzie zaczyna pisać historię od nowa, przeinaczając fakty. Nawet gdy te przeinaczenia przekraczają granice absurdu.
Narodowa posoka
Gdyby szukać głównych propagatorów nazizmu, wzorując się na pracy Myriam Spörri i artykule Franka Thadeusza, to głównym winowajcą powinien być Karol Darwin. Anglik w dziele „O powstawaniu gatunków” zaprezentował teorię selekcji naturalnej. W przyrodzie najlepiej przystosowani przedstawiciele danego gatunku łatwiej pokonywali zagrożenia i posiadali więcej płodnego potomstwa. W ten sposób powielali w kolejnych pokoleniach atuty ułatwiające dominację. Kuzyn Darwina, sir Francis Galton, tezy te odniósł do świata ludzi. Zauważył z przerażaniem, że ci biedniejsi i mniej inteligentni zazwyczaj mają więcej potomstwa. Stąd jego postulat, by państwa zadbały o rozmnażanie się wartościowych obywateli, jednocześnie odbierając ten przywilej osobom upośledzonym. Chroniłyby tym samym społeczeństwo przed degeneracją. Swoje idee nazwał eugeniką, co w języku greckim oznaczało „osobę dobrze urodzoną”.
Darwinizm społeczny wzbudził żywe zainteresowanie i szybko zyskał rzesze zwolenników wierzących (często fanatycznie), że eugenika uratuje cywilizację przed upadkiem. Wprawdzie nic go nie zapowiadało, lecz ślepa wiara uczonych w ideę sprawiała, iż nieustannie doszukiwano się symptomów nadchodzącej katastrofy. Szukano też dróg ratunku. Francuski historyk kultury i dyplomata Joseph Arthur de Gobineau widział je bardzo jasno. W swoich opracowaniach podkreślał, że wartościowe kultury potrafiły budować jedynie ludy aryjskie. Dlatego są one predestynowane do panowania nad gorszymi rasami. Kolonialny porządek świata pod koniec XIX w. zdawał się potwierdzać jego przemyślenia. Przy czym hrabia de Gobineau ostrzegał, że należy dbać o czystość rasy aryjskiej, aby zachowała swoje wrodzone zdolności.
Ten podskórny strach przed końcem świata białego człowieka nałożył się na germański kompleks niższości pomieszany z mistycyzmem. Po wiekach upokarzającego rozbicia na dziesiątki państewek Niemcy, zjednoczeni pod egidą Prus, poczuli swoją siłę. Ale to Wielka Brytania i Francja budowały światowe imperia, bo w drugiej połowie XIX w. możliwych zdobyczy na ziemskim globie pozostało bardzo niewiele, co rodziło frustrację elit II Rzeszy. Kanalizowano ją na różne sposoby, tworząc fantastyczne teorie o szczególnej wyższości rasy germańskiej. Popularyzator prac Darwina Ernst Heinrich Haeckel wysnuł na ich podstawie tezę, że ludzkość dzieli się na 12 odrębnych gatunków. Przy czym najwartościowszy był oczywiście niemiecki gatunek człowieka. Na samym początku XX w. nazwano ów gatunek rasą nordycką, mającą się wywodzić od mieszkających na północy Ariów. Najwięcej „czystej krwi” przedstawicieli owej rasy odnajdywano wśród niemieckich chłopów.
Jakby na potwierdzenie tego w 1901 r. austriacki patolog Karl Landsteiner odkrył, że czerwone krwinki w ludzkiej krwi zawierają dwa różne antygeny. Zetknięcie się krwinek o odmiennej strukturze antygenowej groziło ich zlepieniem. Jednym słowem krew nie była jednorodna i można było wyszczególnić jej grupy. Miłośnicy starożytnych Ariów uznali, że oto mają naukowy dowód potwierdzający wagę czystości krwi. Chcąc chronić rasę nordycką, założyli Niemieckie Towarzystwo Higieny Rasowej (Deutsche Gesellschaft für Rassenhygiene). Jego lider Alfred Ploetz postulował wprowadzenie zakazu posiadania potomstwa osobnikom „zdegenerowanym”. Jego kolega Otto Amman, twórca terminu „antropologia społeczna”, w 1909 r. poszedł nieco dalej i ogłosił konieczność sterylizacji żebraków i włóczęgów, wyrażając przy tym żal, że nie można ich likwidować jak zwierząt. Ich głównymi wrogami stali się – jak opisuje Magdalena Gawin w książce „Rasa i nowoczesność” – „Polacy, Węgrzy, Rosjanie, Południowi Słowianie – narodowości z silnie azjatyckimi cechami”, zanieczyszczający nordycką krew mieszanym potomstwem. Choć nikt nie był groźniejszy od Żydów. To oni systematycznie zatruwali cywilizację germańską.
Tak rodziły się kryteria Blut und Boden (krew i ziemia), wedle których definiowano, kto był czystym rasowo Niemcem.
Psi rasista
Kiedy Niemcy utwierdzali się w poczuciu własnej wyjątkowości i zaczynali wykazywać pierwsze symptomy patologicznej fobii związanej z krwią, Ludwik Hirszfeld studiował medycynę. Naukę rozpoczął w Würzburgu, a kontynuował w Berlinie. Traf chciał, że zamiast z nacjonalistyczną prawicą sympatyzował z PPS i Józefem Piłsudskim. A na dokładkę jego rodzice, choć mieli korzenie żydowskie, byli katolikami, on sam zaś czuł się Polakiem.
„W 1905 r. wybuchła rewolucja w kraju i zaczęło mnie nosić, by wrócić i wziąć udział w walce czynnej. Kupiłem nawet broń” – napisał w „Historii jednego życia”. Szczęściem dla siebie i ojczyzny wybrał jednak badania naukowe. Dzięki temu, że nie wziął udziału w beznadziejnym zrywie, skończył doktorat i zdążył się ożenić z koleżanką ze studiów Hanną Kasman, poznaną jeszcze w łódzkim gimnazjum. Badania nad aglutynacją (zlepianiem się cząsteczek) krwi otworzyły młodemu Polakowi drogę do prestiżowej pracy w Instytucie Badań Raka w Heidelbergu, gdzie został asystentem prof. Emila von Dungerna. Swojego pryncypała polubił od razu. „Tworzył wtedy tylko, kiedy miał do tego ochotę. Do pracowni się spóźniał, przychodził ok. godz. 11. O pierwszej zwykle mówił: »Trzeba się pokazać ludowi«. Szliśmy wówczas pod uniwersytet, magnesem były... studentki” – wspominał mentora. Będący po czterdziestce naukowiec zupełnie sobie nie radził z kobietami. Rola swatki, i to skuteczna, bo von Dungern się ożenił, pomogła Hirszfeldowi zyskać jego przyjaźń i zaufanie.
Prowadzone wspólnie eksperymenty stawały się więc coraz bardziej frapujące. Na początek skupili się na psach, wstrzykując im krew innych osobników. To, co zaobserwowali, prowadziło do jednoznacznych wniosków. „Stwierdziliśmy, że u psów istnieją określone rasy serologiczne, że cechy się dziedziczą, że nie mogą się pojawiać u potomstwa, jeśli ich nie było u rodziców, chociaż mogą zniknąć” – notował podekscytowany Hirszfeld. Od razu rodziło się pytanie, czy podobne prawidłowości obowiązują u ludzi. Kolejne eksperymenty potwierdzały, że tak jest.
Jego wielkim osiągnięciem stało się to, że jako pierwszy wyszczególnił trzy podstawowe dla gatunku homo sapiens grupy krwi. „Nazywamy grupę, której krwinki nie zlepiają się z żadną surowicą ludzką – grupą 0, grupę, częstszą w Heidelbergu – grupą A, grupę rzadszą – B” – wyliczał. Zasady zróżnicowania grup krwi na 0, A, B oraz AB zostały powszechnie przyjęte na całym świecie, a stosowane podczas transfuzji, pozwoliły przez następne stulecie uratować życie dziesiątkom milionów ludzi. Jednak w rękach fanatyków każda wartościowa wiedza może się okazać śmiertelnie niebezpieczna.
Bałkański krwiopijca
Od tego momentu kariera Ludwika Hirszfelda przebiegała błyskawicznie. Zakład Higieny w Zurychu zaproponował mu posadę i naukowiec tam przeniósł się wraz z żoną w 1911 r. Trzy lata później habilitował się rozprawą o związku między odpornością organizmu ludzkiego a krzepliwością krwi. W Szwajcarii zastał go też wybuch I wojny światowej. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce w Europie na przeczekanie nadchodzącej rzezi. Tymczasem gdy z Serbii nadeszła wiadomość o masowych zachorowaniach na dur plamisty, Hirszfeldowie podjęli na początku 1915 r. decyzję, że jadą na Bałkany walczyć z epidemią.
„Wystarczy powiedzieć, że z czteromilionowej ludności przechorował milion, że z 360 lekarzy chorowali prawie wszyscy, zmarło 126” – wspominał odkrywca grup krwi. Kolejne miesiące stanowiły niekończący się koszmar. Liczba zmarłych była tak wielka, że nie miał kto grzebać zwłok. Trupy układano w gnijące stosy ciał, czekające na wykopanie zbiorowych mogił. Mimo to za sprawą wielkiej energii polskiego naukowca, który przejął zarządzanie walką z epidemią, zaczęto ograniczać jej rozmiary. Jednocześnie Hirszfeldowie w zaimprowizowanym laboratorium pracowali nad szczepionką. Choć zamiast kolb laboratoryjnych mieli zwykłe garnki i szklane butelki po wodzie mineralnej Vichy, dokonali rzeczy nieprawdopodobnej. Nie dość, że szczepionka powstała, to jeszcze udało im się ją wytwarzać na masową skalę. Dzięki prowadzonym przez nich szczepieniom epidemia duru zaczęła wygasać. Król Serbii Piotr I Karadziordziewić nadał za ten wyczyn uczonemu Order Świętego Sawy.
Małżeństwo naukowców nie poprzestało na statusie bohaterów tylko jednego kraju. Gdy wojska państw centralnych rozbiły serbską armię, a jej resztki ewakuowała brytyjska flota, Hirszfeldowie popłynęli do Grecji. Tam nieśli pomoc tysiącom rannych żołnierzy, znajdując jednocześnie czas na pracę w laboratorium. Dzięki niej grecki rząd otrzymał bezcenne partie szczepionek przeciwko tyfusowi i cholerze. Przy okazji Ludwik Hirszfeld przypadkiem odkrył nowy rodzaj chorobotwórczych pałeczek rzekomo durowych i ochrzcił nazwą Para-C. Z czasem przemianowano je na Salmonella hirszfeldi.
Tak zawalony pracą, jak twierdzi Frank Thadeusz, Hirszfeld znajdował jeszcze czas, by dać upust swym rasistowskim skłonnościom. „Lekarz wraz ze swoją żoną Hanną kierował w Salonikach w Grecji laboratorium bakteriologicznym, które miało niemal nieograniczony dostęp do ludzkich obiektów doświadczalnych – żołnierzy z Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Rosji i Serbii, którzy w tym portowym mieście otoczeni zostali przez oddziały niemieckie” – pisał w „Spieglu”. Po przeanalizowaniu ponad 8 tys. próbek uczony doszedł do wniosku, że częstotliwość występowania grup krwi ma związek z geograficznym miejscem pochodzenia dawcy.
„Grupa krwi A wiązała się głównie z białą, europejską »rasą«, podczas gdy grupa B przypisywana była przede wszystkim »rasom« ciemnoskórym” – sto lat później oskarżyła uczonych o rasizm szwajcarska historyczka Myriam Spörri. Cały ambaras polega na tym, że Hirszfeldowie przeprowadzili rzetelne badania i trafnie określili zaobserwowaną prawidłowość. Dziś już powszechnie wiadomo, że w zależności od szerokości geograficznej dominują różne grupy krwi. Ma to związek z migracjami i przebiegiem minionych epidemii. I tak np. w Azji najpowszechniejsza jest grupa B, ponieważ posiadające ją osoby są trochę bardziej odporne na cholerę. Z kolei w Afryce dominuje grupa 0 z racji wyższej odporności na malarię.
Wróćmy do Polski na początku lat 20. XX w. Ludwik Hirszfeld nie miał szansy przewidzieć, że dwie dekady później będą starali się go zabić Niemcy oszalali na punkcie czystości swej krwi, za to zupełnie nierozumiejący sensu odkrycia istnienia jej grup. Potem zaś zasadzą się na jego dobre imię inni Niemcy, tym razem krzewiący polityczną poprawność – i tak samo niczego nierozumiejący.
Eugeniczny Żyd
Chcąc się podzielić ze światem nauki swoim odkryciem, Hirszfeld posłał artykuł do „British Medical Journal”. Odesłano go z adnotacją, że takie rewelacje nie interesują lekarzy. Dopiero dzięki pomocy angielskich bakteriologów, z którymi zaprzyjaźnił się za linią frontu, tekst o geografii grup krwi zamieściło branżowe pismo „Lancet”. Jego treść okazała się wielką sensacją i zainicjowała narodziny seroantropologii.
Trudno jednak określić, czy specjalistyczne teorie znane były najważniejszemu głosicielowi idei Blut und Boden, agronomowi Richardowi Walterowi Darrému. To jego wydane w 1930 r. dzieło „Neuadel aus Blut und Boden” (Nowa szlachta z krwi i ziemi) ukształtowało sposób myślenia elit III Rzeszy. Panicznie bojących się zanieczyszczenia nordyckiej krwi przez Słowian, Żydów, ale też alkoholików, osoby opóźnione umysłowo lub genetycznie obciążone. Jednocześnie marzących o wyselekcjonowaniu w kolejnym pokoleniu czystych rasowo blond Aryjczyków. Dla ratowania czystości rasowej Niemców Adolf Hitler wprowadził w lipcu 1933 r., zaraz po objęciu urzędu kanclerza, „Prawo o zapobieganiu urodzenia potomstwa dziedzicznie obciążonego”. Powołano 200 sądów eugenicznych. Decydowały one o tym, kogo przymusowo wysterylizować. Kilka lat później przestano bawić się w sterylizację, a zastąpiono ją likwidacją. Zabroniono też w 1935 r. jedną z ustaw norymberskich („Ustawa o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiej czci”) zawierania małżeństw między Aryjczykami a gorszymi rasami. Również współżycie płciowe przedstawiciela gorszej rasy z Niemką zostało surowo zabronione. Tym sposobem III Rzesza stała się rajem dla miłośników eugeniki.
Wedle Spörri oraz Thadeusza właśnie kimś takim był Ludwik Hirszfeld, czujący się „bardziej naukowcem niż Żydem”. To twierdzenie ma się jednak nijak do faktów z życia współtwórcy Państwowego Zakładu Higieny w Warszawie. Wprawdzie Hirszfeld, jak wielu ówczesnych naukowców, przez pewien czas brał udział w pracach Polskiego Towarzystwa Eugenicznego, lecz z czasem mocno zdystansował się do jego programu. W 1936 r. PTE, urzeczone pomysłem wzmocnienia polskiej rasy, próbowało nakłonić Ministerstwo Opieki Społecznej do poparcia ustawy nakazującej przymusową sterylizację osób chorych psychicznie. Powołano nawet radę ekspertów mającą zaopiniować nowe prawo (notabene bardzo łagodne w porównaniu z nazistowskim). Urzędników uwiódł argument, że przyniesie ono stopniową likwidację szpitali psychiatrycznych, co pozwoli zaoszczędzić 21 mln ówczesnych złotych rocznie.
Pomysł utrąciło wystąpienie prof. Hirszfelda zaproszonego na posiedzenie Państwowej Naczelnej Rady Zdrowia. Oznajmił on, że ustawa przygotowana przez wyznawców eugeniki z naukowego punktu widzenia nie ma sensu. Planowana selekcja, by przynieść jakieś efekty, musiałaby trwać tysiące lat, a poza tym brakowało wiedzy co do tego, które choroby psychiczne są dziedziczone i jakie są mechanizmy dziedziczenia. Po wystąpieniu światowej sławy serologa wszyscy inni eksperci poparli jego zdanie i projekt eugenicznego prawa wylądował w koszu.
Przyszli barbarzyńcy
„Znów czułem moc wewnętrzną, by ludzi rozpalać i prowadzić. Na mój apel przybywały setki kobiet. Już po kilku dniach miałem dość krwiodawczyń dla zaopatrzenia nie tylko naszego szpitala, ale szpitali całego miasta” – wspominał wicedyrektor Państwowego Zakładu Higieny początek najazdu III Rzeszy na Polskę. Jak niegdyś w Serbii i Grecji prof. Hirszfeld starał się we wrześniu 1939 r. ratować ofiary wojny. Jego stacja krwiodawstwa ocaliła wielu, lecz nie mogła zmienić biegu kampanii. Notabene ani wtedy, ani do końca II wojny światowej niemieccy żołnierze nie mogli liczyć na przeprowadzenie transfuzji. Robiono ją w ostateczności, i to tylko gdy można było przetoczyć krew bezpośrednio z jednego aryjskiego mężczyzny do drugiego.
Dla Hirszfelda ta fanatyczna wiara w rasistowskie zabobony była szczytem barbarzyństwa. Tyle że „rasa panów” wygrywała wojnę. Gdy w 1940 r. powstało w Warszawie getto, z uczelni w Zurychu i Belgradzie przesłano kanałami dyplomatycznymi zaproszenie dla rodziny Hirszfeldów, obiecując pomoc w zdobyciu pozwolenia na wyjazd. „Matka mojej żony była bez środków do życia, człowiek nam bardzo bliski – w obozie koncentracyjnym, a jego rodzina bez opieki. W tych warunkach rzucić ich wszystkich na pastwę losu?” – notował profesor. Chcieli więc ewakuować córkę, lecz Niemcy odmówili wydania zgody. Zamiast w bezpieczne miejsce Hirszfeld wraz z rodziną trafił do warszawskiego getta. I tam próbował pomagać innym, organizując pod szyldem rady zdrowia przy żydowskiej gminie wolontariuszy przeszkolonych do walki z chorobami zakaźnymi. Dzięki temu zapobiegał nieuchronnym wybuchom epidemii. Kiedy o losie rodziny Hirszfeldów powiadomiono króla Jugosławii Piotra II Karadziordziewicia, ten nadał uczonemu honorowe obywatelstwo swojego kraju. Jednak starania jugosłowiańskiej ambasady o wydobycie naukowca z getta uciął najazd III Rzeszy na Bałkany.
Odkrywca grup krwi ocalał dzięki pomocy ruchu oporu. Ludziom z Żegoty, czyli Rady Pomocy Żydom przy Delegacie Rządu RP na Kraj, udało się przemycić Ludwika Hirszfelda wraz z żoną i córką w grupie robotników pracujących na co dzień po aryjskiej stronie muru. Potem zapewniono im fałszywe dokumenty oraz bezpieczną przystań w dworku Adama i Ludwiki Grabkowskich pod Wiślicą. Tam wycieńczona pobytem w getcie jedyna córka Hirszfelda przeżyła swoje ostatnie dni. „Cała praca mojego życia, życzliwość ludzka, którą zdobyłem, starczyła akurat na to, by dziecko w 23. roku życia mogło umrzeć w łóżku, w otoczeniu ludzi dobrych i życzliwych” – zapisał.
Kiedy Armia Czerwona wkroczyła do Polski, Hirszfeld wrócił do Warszawy. Lecz tam nie mógł znieść powracających wspomnień, zdecydował się więc na przenosiny do Wrocławia. Nowe życie zaczął od udziału w zakładaniu Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Wrocławskiego. Następnie pomagał tworzyć Wydział Mikrobiologii na Akademii Medycznej. Wreszcie udało mu się przekonać władze do ufundowania pierwszej medyczno-naukowej placówki PAN w Polsce, pod nazwą Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej, którego został pierwszym dyrektorem. Stało się tak, choć profesor od dawna znajdował się pod obserwacją UB. Znamienne, że wedle sporządzanych wówczas raportów mimo starań bezpieki żaden z uczniów profesora nie zgodził się zostać tajnym współpracownikiem i na niego donosić.
Komunistyczne władze tolerowały prof. Ludwika Hirszfelda, bo z racji osiągnięć cały czas wymieniano go wśród kandydatów do Nagrody Nobla, lecz za grosz mu nie ufały. W sumie słusznie, bo profesor starannie unikał angażowania się we wspieranie reżimu. Na początku lat 50. groźbą likwidacji instytutu zmuszono go, by wszedł w skład delegacji udającej się do Korei na front. Tam miał szukać dowodów, że armia USA używa broni bakteriologicznej przeciw żołnierzom komunistycznej Korei Północnej i Chin. Wedle wspomnień prof. Mariana Mordarskiego, gdy Hirszfeld wchodził na pokład samolotu, nagle zachwiał się i spadł ze schodków, udając złamanie nogi. Szybko przewieziono go do szpitala, dzięki czemu uniknął niechcianej wyprawy.
– Gipsową skorupę z nogi Hirszfelda przechowywano przez wiele lat jako cenny relikt w instytucie – wspomina prof. Janusz Boratyński. Był to już jeden z ostatnich wyczynów niezwykłego uczonego, który zmarł na zawał 7 marca 1954 r.
Myriam Spörri z Uniwersytetu w Zurychu, powołując się na artykuł Hirszfelda zamieszczony w 1919 r. na łamach czasopisma „Lancet” oraz jego późniejsze wspomnienia, uznała, że propagował rasistowskie teorie o większej wartości krwi aryjskiej. I dał w ten sposób początek szaleństwu III Rzeszy