Czasy segregacji dawno minęły, ale Hollywood wciąż bywa oskarżane o rasizm. Dlaczego producenci filmowi boją się zatrudniać aktorów azjatyckiego pochodzenia?
Wystarczyły pierwsze informacje na temat superprodukcji SF „Ghost in the Shell”, żeby fani wpadli w furię. Wzburzyło ich powierzenie głównej roli Scarlett Johansson. Dlaczego popularna aktorka przeszkadzała widzom? Chodzi o kolor jej skóry.
Manga „Ghost in the Shell” (1989 r.) oraz jej animowana adaptacja z 1995 r. cieszą się kultowym statusem nie tylko wśród miłośników japońskiego komiksu. Główną bohaterką obu opowieści jest major Motoko Kusanagi – cyborg w syntetycznym ciele skrywającym ludzki mózg. Zatrudnienie Johansson do roli, która jednoznacznie kojarzy się z Japonią, wywołało poruszenie. W internecie pojawiały się memy kpiące z decyzji dotyczących obsady, wezwania do bojkotu filmu, lecz przede wszystkim oskarżenia o whitewashing (wybielanie), czyli praktykę zastępowania kolorowych aktorów (ewentualnie uzupełniania obsady) białymi gwiazdami.
Producenci odrzucali posądzenia o rasizm, sama Johansson deklarowała, że nie zgodziłaby się zagrać Azjatki, skoro jest tak wiele utalentowanych aktorek ze Wschodu. Głos zabrał również Mamoru Oshii, reżyser animowanej wersji „Ghost in the Shell”, który powiedział, że hollywoodzka wersja nie sprawia mu problemu. „Major jest cyborgiem i jej fizyczna forma jest sztuczna. Nie ma podstaw, by twierdzić, że musi ją zagrać właśnie azjatycka aktorka”. Zaskakujące, że Johansson broniło również wielu japońskich fanów „GITS” dowodzących, że pochodzenie grającej major aktorki nie ma znaczenia, ponieważ głównymi tematami filmu są tożsamość i człowieczeństwo cyborgów: skoro chodzi o sztuczne ciała, to mogą wyglądać, jak chcą.
Dyskusje odbywały się na długo przed premierą filmu, więc zarówno oburzeni, jak i ci, którzy bronili decyzji o obsadzeniu Scarlett Johansson, nie mieli jeszcze pojęcia, że scenarzyści filmu zgrabnie z problemu whitewashingu wybrnęli, z koloru skóry aktorki czyniąc jeden z drobnych, choć istotnych elementów fabuły. Ale w gruncie rzeczy nieważne, czy hollywoodzką adaptację „Ghost in the Shell” uznamy za przykład whitewashingu. Nawet jeśli tego konkretnego filmu problem rasizmu nie dotyczy, to Hollywood boryka się z nim od samego początku. Wybielanie obsady to tylko jeden z jego aspektów.
John „Czyngis-chan” Wayne
W pierwszych latach istnienia przemysłu filmowego niemal wszystkie role czarnych postaci – nawet w produkcjach takich jak adaptacja powieści „Chata wuja Toma” – były grane przez białych aktorów w makijażu. Metoda ta, zwana blackface (lub yellowface, w przypadku gdy biali byli ucharakteryzowani na Azjatów), miała zresztą teatralną tradycję sięgającą setek lat. O ile jednak w czasach elżbietańskich trudniej było o czarnoskórego aktora do roli Otella, o tyle w nowoczesnym świecie nic podobnej praktyki nie broniło. Tymczasem przetrwała ona – choć nie w takiej samej formie – kolejne stulecie. Warto przy tym zaznaczyć, że blackface ma wyjątkowo negatywne konotacje: często odgrywani przez białych aktorów Afrykanie lub Afroamerykanie byli groteskowi.
Przełomowym momentem w zwalczaniu hollywoodzkiego rasizmu stała się premiera „Narodzin narodu” D.W. Griffitha (1915), arcydzieła filmowego, ale moralnie wątpliwej opowieści, podnoszącej zalety dzielnych rycerzy Ku Klux Klanu. Po protestach Hollywood otworzyło drzwi czarnoskórym aktorom, choć jeszcze przez wiele lat zdarzały się białym aktorom role czarnych postaci – wybitny brytyjski aktor szekspirowski Laurence Olivier zagrał w filmie Otella z przemalowaną twarzą jeszcze w 1965 r. Do pełnego równouprawnienia rasowego właściwie do dziś nie doszło – wciąż problemami są dostęp do zawodowego kształcenia, pieniądze, niewielka liczba interesujących ról pisanych dla czarnych aktorów – choć Afroamerykanie mają dziś w Hollywood lepszą pozycję niż Azjaci czy Indianie.
Nikomu nie przyszłoby dziś do głowy zatrudnić białego aktora do zagrania czarnoskórej postaci, tymczasem zaskakująco często producenci nie mają podobnych dylematów przy obsadzaniu ról bohaterów innych ras. Ta metoda castingu także ma długą i niechlubną tradycję: w latach 50. i 60. Azjatów i rdzennych Amerykanów grywali m.in. Katherine Hepburn, Tony Curtis, Yul Brynner i Mickey Rooney – ten ostatni jako zbudowana z wyjątkowo paskudnych stereotypów (wielkie zęby, wykrzywiona gęba i okulary ze szkłami grubości dna butelki – wyglądał jak rasistowska karykatura z czasów II wojny światowej) postać w „Śniadaniu u Tiffany’ego”.
Jednak wcale nie trzeba sięgać tak daleko w przeszłość. W ubiegłorocznym komiksowym przeboju „Doktor Strange” rola Starożytnej, mentorki i nauczycielki głównego bohatera, przypadła Tildzie Swinton. Nie byłoby w tym niczego dziwnego – to znakomita aktorka – gdyby nie fakt, że w oryginalnych opowieściach obrazkowych Starożytny był sędziwym Tybetańczykiem. W westernie „Jeździec znikąd” indiańskiego pomocnika tytułowego bohatera zagrał Johnny Depp, który krytykowany tłumaczył niejasno, że ma wśród przodków rdzennych Amerykanów. No i zawsze warto przyglądać się wszelkim ekranizacjom biblijnych przypowieści: choć akcja toczy się na Bliskim Wschodzie, obsada jest zazwyczaj biała jak zjazd sympatyków amerykańskiej alt-prawicy.
Komentując zamieszanie wokół „Ghost in the Shell”, Mamoru Oshii mówił, że jego zdaniem to nie jest problem: „John Wayne grał w filmach Czyngis-chana, a Arab Omar Sharif – doktora Żywago. To wszystko kwestia konwencji. Jeśli na to nie pozwalamy, to Darth Vader nie powinien mówić po angielsku”.
Ale większość krytyków tego zdania nie podziela. John Tehranian, prawnik i wykładowca uniwersytecki, napisał w książce „Whitewashed: America’s Invisible Middle Eastern Minority”: „Nie byłoby nic złego w obsadzaniu ról bez oglądania się na rasę, gdyby działało to w obie strony. Ale w rzeczywistości tak nie jest: rzadko można zobaczyć Afroamerykanina, Latynosa czy Azjatę w roli białej postaci”.
Wszystko dla zysku
Czemu służy whitewashing? Przecież czasy, gdy z powodu mniej lub bardziej oficjalnego apartheidu kolorowi aktorzy nie mieli szans na role, dawno minęły. Po co kombinować? Najprostsza odpowiedź: dla pieniędzy. Dla przeciętnego amerykańskiego (a i europejskiego zapewne również) widza nawet wielkie gwiazdy azjatyckiego kina – nie mówiąc już o kinematografii bliskowschodniej czy południowoamerykańskiej – pozostają anonimowe. Zaś brak znanego nazwiska w obsadzie w oczach producentów skazuje wysokobudżetowy film na finansową klęskę. Ridley Scott, kręcąc osadzony w czasach starożytnego Egiptu film „Exodus”, mówił wprost, że gdyby nie zatrudnił gwiazd, nigdy nie zebrałby środków na produkcję. Nie bez powodu problem whitewashingu właściwie nie dotyczy kina niezależnego, którego twórcy nie obracają setkami milionów dolarów.
Coraz częściej słychać jednak głosy, że whitewashing jest nie tylko niemoralny, ale wcale nie gwarantuje wielkich zysków. Olbrzymia widownia afroamerykańska i latynoska w Stanach Zjednoczonych mniej entuzjastycznie wybiera widowiska, w których główne role przypadają białym aktorom. A do tego trzeba doliczyć rosnące zyski z innych krajów: „Chiny to obecnie drugi co do wielkości rynek filmowy na świecie – mówił w wywiadzie dla BBC Guy Aoki, współzałożyciel organizacji Media Action Network for Asian Americans. – Gdyby w filmach pojawiało się więcej aktorów azjatyckiego pochodzenia, widzowie na Wschodzie chętniej by je oglądali”.
Doskonale rozumie to wytwórnia Disneya, na którą w swoim czasie również spadały liczne oskarżenia o whitewashing (m.in. za „Doktora Strange’a”). Wieloetniczna obsada „Gwiezdnych wojen” czy kolejnych ekranizacji komiksów staje się więc ukłonem w stronę widowni ze wszystkich stron świata. Disney uważnie słucha też głosów publiczności: gdy tylko pojawiły się plotki, że w planowanej aktorskiej wersji filmu „Mulan”, którego bohaterką jest chińska księżniczka, ma pojawić się równorzędny biały bohater (w animowanej wersji sprzed lat nie było podobnej postaci), wytwórnia szybko ucięła spekulacje, oznajmiając, że reżyserzy castingu szukają obsady wyłącznie wśród azjatyckich aktorów. To również dowód na to, że widzowie mogą mieć choćby pośredni wpływ na ostateczny kształt filmu. W końcu burza wokół obsadzenia Scarlett Johansson w „Ghost in the Shell” zaczęła się jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Nie wiadomo, czy twórcy zdecydowali się na uzasadniające ten wybór zmiany w scenariuszu pod wpływem powszechnej krytyki, jednak nie wydaje się to wcale nieprawdopodobne.
Disney – który w ostatnich latach mocno stawia na etniczną różnorodność – wciąż należy jednak do wyjątków. Przeprowadzone w 2013 r. badania wykazały, że stanowiska decyzyjne w Hollywood w aż 94 proc. obsadzone są przez białych (w większości mężczyzn). Spośród aktywnych reżyserów tylko niespełna 7 proc. stanowili Afroamerykanie. Instytucjonalny rasizm z Hollywood zniknął, ale zakorzenione od dekad podziały wciąż są bardzo głębokie.
Jednak w czasach Donalda Trumpa producenci zapewne bardziej będą uważać na oskarżenia o whitewashing. Skojarzenie filmu – nawet mimowolne – z administracją znienawidzonego przez Hollywood prezydenta to gwarantowana komercyjna śmierć każdego tytułu.